Polubienia: 228,Film użytkownika SEB4_oficjalnie1 (@seb4_oficjalnie1) na TikToku: „Spójrz w bok tak jakbyś ją zobaczył ️#dlaciebie #dc #aktywność”.оригинальный звук - Love.
„Lili" to kolejny, wydany w lutym 2013 roku singiel zespołu Enej, promujący trzecią płytę tej formacji- „Folkhorod", która już półtora miesiąca po premierze osiągnęła status Złotej Płyty. Podobnie jak w przypadku poprzednich piosenek ukazujących się w roku 2012, zespół pozostaje wierny swojej stylistyce, nie odchodzi od korzeni dobrze znanych słuchaczom z trzech wydanych do tej pory albumów. „Lili" jest piosenką bardzo żywiołową, dynamiczną, lecz jednocześnie dostrzec w niej można nutę nostalgii, co doskonale oddaje historię zawartą w tekście utworu. Usłyszeć możemy bowiem opowieść o miłości dwojga ludzi, co nigdy nie jest proste, często za to ulega drastycznym zmianom. W utworze można często zauważyć błękitne korale. Korale same w sobie są czymś pięknym, a według wierzeń korale widziane w snach mają mówić nam o przyszłości. Znaczenie koloru błękitnego to wierność, stałość uczuć, czystość i trwałość.
Polubienia: 53,Film użytkownika ️🤌 (@v_xdoraax_v) na TikToku: „„Zobaczyl ją tak bardzo blisko” ️#CapCut #dlaciebie ️”.Lili - 🇵🇱.Ostatnio miałam okazję obejrzeć chwytający za serce film w reżyserii Justina Baldoniego pt. ,,3 kroki od siebie”. Jest to piękna i smutna opowieść o nieszczęśliwej miłości. Główni bohaterowie: Stella (Haley lu Richardson) i Will (Cole Sprouse) chorowali na *mukowiscydozę. Pomimo tego, że nie mogli się do siebie zbliżać i musieli trzymać się minimalnie 3 kroki od siebie (jak mówi tytuł) oraz zakładać specjalne maski, zakochali się w sobie, lecz nie mogli nic z tym zrobić. Słowa ,, kocham cię” nie brzmiały tak samo, jeśli mówisz to do osoby, która siedzi na drugim końcu korytarza. To był dotychczasowy sposób porozumiewania się Stelli i Willa. Oprócz codziennych badań, zakładaniu masek i innych nieprzyjemnych rzeczy, musieli pamiętać o dużych ilościach leków, których Will początkowo nie chciał zażywać. Uważał, że to nie ma sensu, bo prędzej czy później umrze. Nagle w jego życiu pojawiła się wyjątkowa dziewczyna (Stella), dla której był gotów zrobić wszystko (o czym przekonacie się później), dlatego też podał się badaniom i zaczął leczenie. Stella od lat leczyła się na tą chorobę wierząc, że pewnego dnia dostanie nowe płuca i będzie mogła normalnie oddychać i funkcjonować. W szpitalu przebywał przyjaciel z dzieciństwa Poe, który również zmagał się z ciężką chorobą. Nastolatkowie spędzali ze sobą bardzo dużo czasu, oczywiście większość na telefonicznych rozmowach. Po pewnym czasie Stella i Will stwierdzili, że nie mogą już wytrzymać w związku ”na odległość” i chcą swoje uczucia okazywać jak każdy inny człowiek. Postanowili, że będą ze sobą spędzać więcej czasu i „skoro choroba ukradła im tak wiele, to i oni coś sobie ukradną – 1 krok” chodziło o to, że będą trzymać się 1 krok bliżej siebie, niezależnie od zaleceń. Nagle, po romantycznym wieczorze z Willem, w szpitalu przy sali Poe zrobił się ruch, coś się stało przyjacielowi Stelli. Gdy pobiegła tam chłopak leżał nieżywy na ziemi. Ten widok tak bardzo ją przeraził, że załamana zamknęła się w pokoju płacząc. Nawet Willowi nie udało się jej pocieszyć. Pomyślał, że gdy ją dotknie poczuje się lepiej – ona za to odsunęła gwałtownie jego rękę i ze łzami w oczach wykrzyknęła: „Co ty robisz?!” – chciała w ten sposób dać do zrozumienia, że nie chce, żeby jej życie skończyło się w tak samo krótkim czasie jak życie Poe. Tak bardzo bała się, że umrze i dlatego „cały czas żyła dla terapii, zamiast stosować terapię, żeby mogła żyć”. Po chwili uspokojenia poszła do Willa i zaproponowała ucieczkę ze szpitala, a zarazem przerwanie badań. Chciała chociaż jeden dzień spędzić z Willem bez zasad i odległości. Chcieli żyć jak inni, póki jeszcze ich płuca funkcjonują. Poszli na zamarznięte jezioro. Następnie, żeby odpocząć, weszli na most nad jeziorem. Usiedli na skraju i podziwiali światła, jakich nigdy dotąd nie widzieli. Nagle zdarzyło się coś okropnego… Will śmiejąc się odwrócił się i zobaczył, że Stelli nie ma obok niego. Zaczął ją wołać, krzyczeć, ale nic! Stella zniknęła. Zapadła cisza. Will Szybko zbiegł z mostu i zobaczył, że lód na jeziorze był pokruszony, a pod nim topiła się Stella! Próbował ją wyciągnąć. Na początku było ciężko, ale nie poddawał się. W końcu dziewczyna leżała już na tafli lodowej, lecz nie oddychała. Chłopak ze łzami w oczach i poczuciem winy, że jej nie pilnował, próbował ją ratować stosując sztuczne oddychanie. Wiedział, że to może być niebezpieczne dla jego zdrowia, ale życie Stelli było dla niego ważniejsze niż własne. Zastosowanie sztucznego oddychania metodą usta-usta dla osoby z mukowiscydozą to najłatwiejszy sposób na przedostanie się bakterii, które stanowią ogromne zagrożenia dla ich życia. Gdy Will zobaczył, że to nic nie pomaga, że Stella nadal nie reaguje – położył się obok niej wziął głęboki oddech i był gotów zakończyć również swoje życie z miłości do niej. Chciał, żeby przeszli przez to razem, ponieważ pamiętał jak Stella opowiadała mu, że ciągle myśli o swoim ostatnim oddechu. Jak on będzie wyglądał i co będzie z nią dalej… Will nie chciał, żeby była sama i nie mógł znieść tej myśli, że przez resztę życia walki z chorobą, będzie musiał być sam. Nagle Stella odzyskała przytomność! Ale co z Willem?! Myślał, że Stella nie żyje, więc położył się obok niej, a po chwili nie dawał znaku życia. Co będzie dalej? Czy Will przeżyje? Ta właśnie chwila zapadła mi najbardziej w pamięć. Cały czas mam ten obraz przed oczami – topiącą się Stellę i przerażonego Willa. Nie mogłam oderwać oczu od ekranu, nie byłam w stanie zrozumieć co czuje chłopak. Jeśli jesteście ciekawi co stało się z Willem, to gorąco polecam obejrzeć film. Moim zdaniem reżyser nie mógł wybrać lepszych aktorów. Nikt nie zagrałby tego tak samo jak oni. Film bardzo mi się spodobał i jeśli miałabym okazję, to obejrzałabym go chętnie jeszcze raz. ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~ *mukowiscydoza–choroba płuc. Z tą chorobą człowiek ma szanse przeżyć do ok. 30 lat, ponieważ ich płuca ”przestają działać” tzn. przestają funkcjonować (wypełniać swoją rolę). Marita Maciej kl. VIII
Służę Artemidzie. Łowczynie będą walczyć do ostatniego tchu.Thalia do Prometeusza; Ostatni Olimpijczyk Thalia Grace – grecka półbogini, córka Zeusa i śmiertelniczki Beryl Grace, starsza siostra Jasona Grace'a. Kiedy miała dwanaście lat podróżowała z Annabeth Chase i Lukiem Castellanem do Obozu Herosów, jednak poświęciła się, by ocalić przyjaciół przed potworami, po
W tym artykule konieczne są drobne poprawki. Zajmij się tym, to nie boli. Do poprawienia: Przejrzeć ostatnie edycje. Dowcipy o Stirlitzu Stirlitz wie, że…[edytuj • edytuj kod] Rozkaz z centrali nie dotarł do Stirlitza. Stirlitz przeczytał rozkaz jeszcze raz, ale i tym razem rozkaz do niego nie dotarł. – Stirlitz, ile jest dwa razy dwa? – zapytał Müller. Stirlitz wiedział, wiedział również, że Müller też wie, ale nie wiedział, czy Centrala wiedziała, więc musiał milczeć. Stirlitz otworzył drzwi od łazienki. Nagle zapaliło się światło. – To zasadzka! – pomyślał Stirlitz. Nie wiedział, że omyłkowo otworzył lodówkę. Stirlitz wiedział, że prawdziwy Führer siedzi na Kremlu. Stirlitzowi wpadło coś do głowy. – Widocznie za dużo wiedziałem – pomyślał Stirlitz. Tym czymś był pocisk z naganta. Stirlitz sentymentalny[edytuj • edytuj kod] Stirlitz codziennie po powrocie do domu miał zwyczaj, upewniwszy się, że jest sam, otwierać drzwiczki ukrytego za obrazem sejfu, z którego wyciągał harmonię i butelkę wódki. Nalewał szklankę, wypijał i pięć minut grał na harmonii. Potem odkładał wszystko na miejsce i zamykał sejf. Tego wieczora jednak sejf był pusty. Po chwili wahania Stirlitz wykręcił numer Müllera. – Wy, Stirlitz? – raczej dla formalności spytał Müller. – Pewnie telefonujecie w sprawie harmonii i wódki? – Tak. – Nic z tego! Nie tylko wy tęsknicie za ojczyzną... Stirlitz uwielbiał siadać na krześle i w napięciu czytać kryminały. Napięcie było elektryczne i brało się z krzesła. – Beria! Czy Stirlitz ma dzieci? – zapytał Stalin. – Nie ma, towarzyszu Stalin – odpowiedział Beria. – Lepiej, żeby miał. To go będzie mocniej wiązać z ojczyzną. Zajmijcie się tym, Beria. Zróbcie coś – powiedział Stalin. – Herr Brigadeführer, poproszę o tydzień urlopu. Chciałbym odwiedzić rodzinę pod Riazaniem - powiedział Stirlitz do Schellenberga. – Zwariowaliście? Jest wojna. Nikt nie dostaje urlopu. Sam od kilku lat nie byłem na urlopie - odpowiedział Schellenberg. – To zawieszenie broni na froncie zachodnim możesz sobie narysować, frajerze! – pomyślał Stirlitz. Podczas pobytu w Niemczech Stirlitz tęsknił za radzieckimi gazetami. Ach, Prawda, Izwiestia, artykuły o wykonaniu planu, relacje z plenów, ach... Ale wziął się w garść, wstał z muszli i sięgnął po znienawidzony niemiecki papier toaletowy. Stirlitz miał od dawna wyrobiony nawyk siedzenia w kawiarni Elefant i czekania na podejście kelnera. Ten nawyk wyrobili w nim kelnerzy. Stirlitz pozostawił w Rosji żonę, ale pisuje do niej listy. Na wszelki wypadek pisze lewą ręką i po francusku. Na wszelki wypadek ich nie wysyła. Stirlitz wychodzi ze swojego tajnego lokalu. Nagle wazon z kwiatami spada z parapetu i rozbija Stirlitzowi głowę. To znak, że żona powiła syna. Stirlitz ukradkiem ociera ojcowskie łzy. Tęskni. Od siedmiu lat nie był w domu. Stirliz to przebiegły lis[edytuj • edytuj kod] Stirlitz mozolnie czołgał się plackiem środkiem szerokiej arterii miejskiej. U góry, na przewodach tramwajowych, siedział Müller i udawał, że czyta gazetę… – Znalazłem radziecki spadochron, radiostację oraz inne przedmioty świadczące o obecności radzieckiego szpiega w naszym sztabie – wyraźnie podniecony Müller przekazywał informację Stirlitzowi. – Spokojnie, to moje rzeczy, zbieram różne artefakty, bo w wolnych chwilach uczestniczę w rekonstrukcjach. Dobrze płacą za przebranie się za czerwonoarmistę, nawet lepiej niż szpiegom w radzieckim wywiadzie, więc korzystam z okazji. Mimo wyraźnego oszołomienia na twarzy Müllera, Stirlitz ze spokojem ciągnął dalej. – Zostawcie w spokoju te gadżety. Niedługo rekonstrukcja bitwy o Stalingrad. W co się przebiorę, jak skonfiskujecie moje kreacje? Stirlitz wszedł do gabinetu Müllera i spytał: – Herr Müller, czy chciałby pan pracować jako agent radzieckiego wywiadu? Dobrze płacą. Müller zszokowany, podrywa się ze złością, potem przypatruje się podejrzliwie Stirlitzowi. Stirlitz zaczyna wychodzić, ale zatrzymuje się i pyta: – Gruppenführer, czy ma pan aspirynę? Stirlitz wiedział, że ludzie zawsze pamiętają tylko koniec konwersacji. Berlin. Kancelaria Rzeszy. Wchodzi Himmler do sekretariatu, łapie sekretarkę za dłoń. Ona się cała rozpływa w skowronkach. – Jutro złapię panią za coś innego! Wychodzi. Nazajutrz wchodząc do sekretariatu łapie ją za pierś. – Jutro złapię panią za coś innego! Wychodzi. Następnego dnia Himmler wchodzi do sekretariatu. Na biurku leży kartka: – Za chuja mnie nie złapiesz. Isajew. Himmler wzywa jednego ze współpracowników: – Powiedzcie dowolną liczbę dwucyfrową... – 45. – A czemu nie 54? – Bo 45! Himmler zapisuje w aktach „charakter nordycki” i wzywa następnego: – Powiedzcie dowolną liczbę dwucyfrową. – 28. – A czemu nie 82? – Może być i 82, ale lepsza jest 28. Himmler zapisuje w aktach „charakter bliski nordyckiemu” i wzywa kolejnego: – Powiedzcie dowolną liczbę dwucyfrową. – 33. – A czemu nie... a, to wy, Stirlitz. Müller wiedział, że Rosjanie, zamieszawszy cukier, zostawiają łyżkę w szklance z herbatą. Chcąc sprawdzić Stirlitza, zaprosił go do siebie na herbatę. Stirlitz wsypał cukier do szklanki, zamieszał go, wyjął łyżeczkę, położył ją na spodeczku, po czym pokazał Müllerowi język. Müller i Stirlitz siedzą w pociągu. Ten pierwszy odzywa się nagle: – Stirlitz! Ja jestem zupełna noga z geografii i rzadko podróżuję, bo bardzo często tracę orientację nie tylko po alkoholu. A wy wyskoczyliście jak Filip z konopi z tym wspólnym weekendem w Rzymie. Było super i co najważniejsze, nikt się nie zorientował gdzie byliśmy, nawet moja żona. Bardzo podobało mi się na tym Placu Czerwonym i na tym Kremlu. Ale najlepiej wspominam spotkania z ludźmi i tę całonocną, mocno zakrapianą biesiadę. Opowiedziałem im wtedy historię swojego życia i wiele szczegółów z mojej pracy bo bardzo ich to ciekawiło. W ramach rewanżu niedługo zaproszę cię do Moskwy. Nasi są blisko. Danke schön, Stirlitz! – Cпасибо – wymsknęło się Stirlitzowi. – O właśnie, спасибо, zapamiętałem to włoskie słowo – przypomniał sobie Müller. Müller wrócił do swojego gabinetu i zastał Stirlitza klęczącego przed sejfem. – Co pan tu robi? – zapytał go Müller. – Czekam na tramwaj – odparł Stirlitz. – Aha – stwierdził Müller i wyszedł z gabinetu. – Jak tramwaj może przejeżdżać przez mój pokój? – zaczął zastanawiać się Müller i szybko ruszył z powrotem, ale Strirlitza już tam nie było. – Musiał już odjechać – pomyślał Müller. Stirlitz bliski wpadki[edytuj • edytuj kod] – Co za szczęście! Udało mi się zdobyć bilety na „Jezioro Łabędzie” Czajkowskiego – chwalił się podniecony Müller. – Mam i dla was wejściówkę, Stirlitz. – Niepotrzebnie się kwapiliście. Byłem na tym wielokrotnie w Moskwie. Ale za bilet na Ałłę Pugaczową czy Chór Aleksandrowa oddałbym nawet tytuł Bohatera Związku Radzieckiego! Po Müllerze właśnie przejechał pociąg. Tak przynajmniej się poczuł. Kaltenbrunner beszta Stirlitza: – Przecież wiecie, Stirlitz, że na parking przed RSHA nie wolno wjeżdżać samochodem z przyczepą. Przeszukaliśmy waszą przyczepę, tam było pełno akumulatorów. Po co to wam? – To do mojej najnowszej radzieckiej radiostacji. – Nie wolno gadać przez komórkę podczas jazdy! Zamontujcie sobie zestaw głośnomówiący. – Ot, głupek! – pomyślał Stirlitz. – Gdzie ja zamontuję taki zestaw? Na dachu? Müller postawił przed Stirlitzem 10 litrów wódki. – Wpadłem – pomyślał Stirlitz. Stirlitz szedł ulicami Berlina, coś jednak zdradzało w nim szpiega: może czapka-uszatka, może przypięty do piersi rosyjski order, a może ciągnący się za nim spadochron? Stirlitz szedł ulicą, kiedy z tyłu rozległy się strzały i tupot podkutych butów. – To koniec – pomyślał Stirlitz, wkładając rękę do prawej kieszeni spodni. Tak, to był koniec. Pistolet nosił w lewej. Stirlitz wolnym krokiem zbliżył się do lokalu kontaktowego. Zapukał umówione 127 razy. Nikt nie otworzył. Po namyśle wyszedł na ulicę i spojrzał w okno. Tak, nie mylił się. Na parapecie stały 63 żelazka, znak wpadki. Tajna narada w Kancelarii Rzeszy. Nad mapą pochylają się Hitler, Himmler i reszta zgrai. Nagle do pomieszczenia wchodzi Stirlitz. Wyjmuje miniaturowy rosyjski aparat szpiegowski wielkości cegły, ważący dwanaście kilogramów, i z wysiłkiem zaczyna fotografować wszystkie tajne plany. Potem kładzie na stole dwie pomarańcze i wychodzi. – Kto to jest?! – syczy Hitler. – Eee… to Stilritz. Ten piekielny rosyjski szpieg – mruczy Himmler. – Czemu go nie aresztujesz?! – Nie ma sensu – wzdycha ciężko Himmler. – I tak się wykręci. Powie, że przyniósł pomarańcze. Telegram: „Stirlitz, jeśli nie zapłacicie za energię elektryczną, wyłączymy wam radiostację.” W dniu Święta Majowego Stirlitz założył czapkę czerwonoarmisty, chwycił czerwony sztandar i przemaszerował się po korytarzach Biura Bezpieczeństwa Rzeszy, śpiewając „Międzynarodówkę” i inne rewolucyjne pieśni. Jeszcze nigdy nie był tak blisko wpadki. – Wy się, Stirlitz, jeszcze doigracie przez te odciski palców! - gniewnie rzekł Müller. – Jakie odciski, Gruppenführer? Te na szklance, na telefonie czy na walizce z radiostacją? – Nie w tym rzecz. Pożyczyłem wam kilka DVD z pornolami, a wy oddaliście tak pobrudzone paluchami, że mój odtwarzacz ich nie czyta! – Wpadliście, Stirlitz – rzekł Müller. – Pański paszport śmierdzi rosyjską wódką. – Nie wiem dlaczego… Może gdy Kaltenbrunner stawiał pieczątkę, zbyt głęboko oddychał? Misie powróciły do domu. – Ktoś zjadł kaszę z mojej miseczki – powiedział Tata Miś. – Ktoś siedział na moim krzesełku – rzekła Mama Miś. – Ktoś śpi w moim łóżeczku! – krzyknął Mały Miś. – Co za idiota znowu pomylił miejsce zrzutu? – gorączkowo myślał w tym samym czasie Stirlitz, zasłaniając się kołdrą. Stirlitz wyjechał potajemnie z Berlina do Moskwy. Zameldował się na Kremlu w gabinecie Stalina. – Co macie w tej walizce, Isajew? – zapytał z ciekawością generalissimus. – Towarzyszu Stalinie, melduję, że zgodnie z rozkazem w walizce znajduje się spakowany Hitler – zameldował z dumą. – Isajew, czy wy chcecie wywołać międzynarodowy skandal? Natychmiast odwieźcie Adolfa z powrotem. Czytajcie dokładnie rozkazy. Mieliście go szpiegować, powtarzam szpie-go-wać a nie spakować – rzekł szeptem, ale stanowczo Stalin. Himmler capnął Stirlitza podczas robienia zdjęć planom wojennym. – Stirlitz, wiem że jesteście Rosjaninem... – Wcale nie! To Bormann wymyślił, oszust jeden, bliadź, sabaka w paszczu jebana, job w żopu jewo mać! I w ten sposób, przez Bormanna, o mało nie doszło do dekonspiracji Isajewa. Hitler dzwoni do Stalina: – Czy wasi ludzie nie brali z mojego sejfu tajnych dokumentów? – Zaraz to wyjaśnię – odparł generalissimus i zadzwonił do Stirlitza: – Isajew, braliście z sejfu Hitlera tajne dokumenty? – Tak jest, towarzyszu Stalin. – Odłóżcie je tam natychmiast! Ludzie się denerwują! – No i co, Stirlitz? Poznajecie te rękawiczki? – triumfalnie spytał Müller. Stirlitz poznał rękawiczki. Poznałby je natychmiast spośród tysięcy innych. Były zrobione ze skóry zdartej z pastora Schlaga. Esesmani poszli się kąpać. Stirlitz zdejmuje mundur, a pod mundurem ma czerwony podkoszulek z sierpem i młotem. Müller pyta: – Skąd macie taką koszulkę, Stirlitz? – A, to żona podarowała mi w Dzień Armii Czerwonej – odpowiedział Stirlitz i pomyślał: – Czy aby nie powiedziałem za dużo? Stirlitz chodził przez cały dzień z rozpiętym rozporkiem, z którego wystawały czerwone gacie. W ten oto sposób Stirlitz obchodził święto 1 maja. – Stirlitz, jakiego koloru mam majtki? – spytał Müller. – Czerwone w białe grochy. – Wpadliście Stirlitz, o tym wiedziała tylko rosyjska pianistka! – Proszę zapiąć rozporek, szefie, inaczej będą o tym wiedzieć wszyscy. – Czy możecie wyjaśnić, Stirlitz, dlaczego wasz służbowy adres stirlitz@ ma aliasa justus@ Stirlitz był pijany. Siedział przy stole w radzieckim mundurze, w spiczastej czapce „budionnówce” i w ciepłych walonkach. Na stole stała butelka wódki, leżał kawał słoniny i kiszone ogórki. Śpiewał rosyjskie pieśni. Naprzeciwko, z opuszczoną głową, siedział Müller i w zamyśleniu spoglądał na Stirlitza. Tego dnia Stirlitz był tak bliski dekonspiracji, jak jeszcze nigdy przedtem. Gdy Stirlitz był u Müllera w gabinecie, ten nagle krzyknął: – Stirlitz, ty masz czerwone majtki! – Jak wie, że mam czerwone majtki, to wie, że jestem komunistą – pomyślał Stirlitz. – Tak, jestem komunistą! – Co ty mi tu pieprzysz, Stirlitz? Zapnij lepiej rozporek! – powiedział Müller. Gdy Stirlitz szedł korytarzem, oczom jego ukazało się ogłoszenie o czynie społecznym. – Wpadłem – pomyślał. Skierował się do gabinetu Müllera. – Gratuluję poczucia humoru – powiedział. – Tak, jestem radzieckim szpiegiem! – Dobra, dobra, Stirlitz… Odmaszerować! Po chwili Müller wykręcił numer Kaltenbrunerra: – Czego to nie wymyśli nasz poczciwy Stirlitz – rzekł ze śmiechem. – Żeby się wykręcić od roboty… – Gdzie pan się tak dobrze nauczył prowadzić samochód, Stirlitz? – spytał Müller. – Na kursach NKWD – odpowiedział Stirlitz. – Chyba nie powiedziałem nic tajnego – pomyślał. Müller zauważył, jak Stirlitz rozwiązuje krzyżówki w radzieckich gazetach, nucąc przy tym sentymentalne rosyjskie pieśni. – No, Stirlitz, nie wiedziałem, że tak doskonale znacie język rosyjski. Mamy dla ciebie propozycję. Przerzucimy cię na terytorium nieprzyjaciela, najlepiej do sztabu Armii Czerwonej jako naszego agenta. Dasz sobie radę i na pewno się tobie spodoba, bo tu u nas ostatnio same nudy. Stirlitz przestał śpiewać i odłożył długopis, po czym poważnym tonem wyjaśnił jak naprawdę wygląda sytuacja, która w tym momencie wydawała się rzeczywiście bez wyjścia. Müllerowi zrobiło się głupio i już do końca wojny nie wracał do sprawy. Himmler pyta Kaltenbrunnera: – Skąd się wzięła ta wielka szafa koło wejścia do mojego gabinetu? I dlaczego w nocy wybudowano podstację transformatorową tuż koło gmachu RSHA? – Obawiam się, że to Stirlitz zainstalował radziecką aparaturę podsłuchową. Stirlitz a kwestia żydowska[edytuj • edytuj kod] Stirlitz przeprowadza błyskotliwe rozumowanie – Stirlitz, jesteście Żyd! – stwierdził nagle Müller. – No co wy, ja ruski[1] – odparł Stirlitz. – A ja niemiecki – przyznał się Müller. Idąc ulicą, Stirlitz spostrzegł małego chłopca w chałacie, z długimi pejsami i w jarmułce na głowie. – Jak urośnie, to pewnie będzie Żydem – prędko domyślił się Stilitz. – Stirlitz, jesteście Żydem! – stwierdził nagle Müller, gdy standartenführer opuszczał jego gabinet. – No coś pan, jestem uczciwym Rosjaninem – dumnie odparł Stirlitz. Stirlitz kontra Gestapo[edytuj • edytuj kod] Pod dom Stirlitza podjechał samochód, z którego wyskoczyło trzech Gestapowców i zaczęło głośno dobijać się do drzwi. – Nikogo nie ma w domu – zawołał do nich z okna Stirlitz. Gestapowcy wsiedli do samochodu i odjechali. W ten sposób Stirlitz wodził ich za nos już piąty miesiąc. W środku nocy rozległo się pukanie do drzwi mieszkania Stirlitza. – Kto tam? – zapytał zaspany szpieg. – Gestapo. Przysłał nas Müller. Musimy pogadać. – A ilu was jest? – Trzech. – To pogadajcie między sobą, a mnie dajcie spokój! Gestapo obstawiło wszystkie wyjścia, ale Stirlitz je przechytrzył. Uciekł wejściem. Stirlitz od dwóch dni nie pojawiał się w pracy. Wysłani na poszukiwania Gestapowcy wraz z Müllerem odnaleźli go w jego willi. Od razu rzucił im się w oczy ogromny stos pustych butelek po mocnych alkoholach. Na łożu, w towarzystwie trzech śpiących kobiet, leżał pijany Stirlitz. Müller podszedł do stołu. Tam w kałużach rozlanej wódki, zmieszanej z popiołem od papierosów, leżał szyfrogram w języku rosyjskim: – Zadanie wykonane, możecie się zrelaksować! Stirlitza przesłuchuje Gestapo. Zadali mu pytanie, na które nie znał odpowiedzi. Pobili go i wrzucili do celi. Stirlitz siedzi i modli się: – Panie Boże, spraw, żebym wiedział, o co pytają. Bo inaczej mnie zabiją! Podczas przesłuchania przez Müllera Stirlitz był zmuszony twardo postawić na swoim. Tak, Gestapo codziennie wymyślało nowe sposoby wymuszania zeznań. W poniedziałek Gestapowcy wyprowadzili Stirlitza z celi, aby go rozstrzelać. – Taaak, ciężko zaczyna się ten tydzień – pomyślał. Stirlitz – bohater[edytuj • edytuj kod] – Jak natychmiast nie powiesz, co wiesz, to założymy ci na łeb onucę radzieckiego oficera! – zagroził Müller. Stirlitz tylko się uśmiechnął, ta tortura była mu niestraszna. A poczucie bliskości Ojczyzny jeszcze bardziej dodawało mu sił. Stirlitz często wywoływał wspomnienia. Miał przecież fotograficzną pamięć. Stirlitz zbliżył się do Aleksanderplatz i żeby nie zwracać na siebie uwagi, plackiem przeczołgał się w poprzek placu. Stirlitz szedł przez Reichstag pijany w trzy dupy i w rozchełstanym mundurze. Dziś, 23 lutego, w dniu Armii Radzieckiej, chciał wyglądać jak prawdziwy radziecki oficer. Szybkościomierz samochodu Bormanna pokazywał 120 km/h. Obok szedł Stirlitz, udając, że nigdzie się nie śpieszy. Stirlitz dostał rozkaz zlikwidowania Hitlera. Skonstruował bombę zgodnie z wytycznymi nadanymi z Centrali przez Radio Berlin i poszedł do Kancelarii Rzeszy. Wszedł do gabinetu Hitlera i już miał położyć na jego biurku bombę, kiedy spostrzegł, że Hitler śpi. – Jeszcze się obudzi – pomyślał Stirlitz i wyszedł. Stirlitz kopnięciem otworzył drzwi i na palcach, cichutko, zbliżył się do czytającego gazetę Müllera. Podczas uroczystej akademii w dniu urodzin Hitlera dostarczono Stirlitzowi na salę depeszę. – Stirlitz, jesteście zwykła dupa! – mogły odczytać zbyt ciekawe oczy. Ale tylko Stirlitz wiedział, że właśnie tego dnia otrzymał tytuł Bohatera Związku Radzieckiego. – Panie Stirlitz! Kiełbasę je się nożem i widelcem, a nie ręką – powiedział pastor Schlag do Stirlitza w czasie rozmowy w restauracji. Ale Stirlitz wiedział, że radziecki wywiadowca musi być sobą i nie może ulegać sugestiom. Stirlitzowi popsuła się radiostacja, a musiał rozesłać ważne meldunki do Warszawy i Pragi. Nie namyślając się długo, wsiadł na rower. Zadanie było wyjątkowo niebezpieczne, więc poprosił o wsparcie Müllera i Kaltenbrunera. Koledzy nie dali się długo namawiać. Ruszyli w drogę. O dziwo po drodze witały ich tłumy rozradowanych mieszkańców. W Trybunie Ludu, Neues Deutschland i Rudym Pravie można było śledzić poczynania śmiałków. Ku uciesze gawiedzi cali i zdrowi powrócili do Berlina. Stirlitz coś czuł, coś miarkował, ale jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że była to pierwsza edycja Wyścigu Pokoju. Przemyślenia Stirliza[edytuj • edytuj kod] Idzie sobie Stirlitz poboczem drogi. Nagle minął go samochód Bormanna. Idzie Stirlitz dalej. Po pewnym czasie znowu minął go samochód Bormanna. Stirlitz idzie dalej przed siebie. Znów minął go samochód Bormana. – Rondo... – pomyślał Stirlitz. Na korytarzu Stirlitz zobaczył Kathe, a za nią dwóch żołnierzy z karabinami i plecakami. – Na wczasy – pomyślał Stirlitz. Odcinek 333: Stirlitz myśli. Stirlitz gnał swoim 600-konnym Mercedesem do Berlina. Obok niego pędzili SS-mani na motocyklach. – Paparazzi – pomyślał Stirlitz. Stirlitz, idąc korytarzem w RSHA, zobaczył podstawę logarytmu naturalnego. – E, tam – pomyślał Stirlitz. Stirlitz idzie przez miasto. Zobaczył trzech mężczyzn palących na zmianę jednego papierosa. – Biedacy – pomyślał Stirlitz. – Stirlitz – pomyśleli studenci. Stirlitz jechał nocą swoim służbowym czarnym Mercedesem. W pewnym momencie zobaczył w światłach reflektorów Kaltenbrunnera, dającego rozpaczliwe znaki na poboczu drogi. Stirlitz z kamienna twarzą pojechał dalej. Nie minęło pół godziny, a Stirlitz znowu zobaczył Kaltenbrunnera, stojącego obok drogi i rozpaczliwie wymachującego rękami. Stirlitz udał, że nie widzi, i pojechał dalej. Znowu minęło pół godziny i Stirlitz znowu ujrzał Kaltenbrunnera, stojącego na poboczu i wzywającego pomocy. Ta prosta obserwacja ostatecznie utwierdziła Stirlitza w przekonaniu, że poruszał się obwodnicą berlińską. Stirlitz podszedł do szafy i nacisnął guzik – szafa odsunęła się od ściany ukazując ukryte przejście. Nacisnął ponownie – i szafa przysunęła się z powrotem. – Ukryte przejście! – zrozumiał Stirlitz po chwili myślenia. Stirlitz pojechał na wielką akcję w Alpy Francuskie. Bladym świtem wyszedł przed schronisko, wyjął lornetkę i popatrzył przed siebie. Zobaczył mężczyznę z deskami na nogach i z kijkami w rękach. – Narciarz – pomyślał Strirlitz i sam się zdziwił swojej przenikliwości. Stirlitz poszedł do lasu, ale ani borowików, ani podgrzybków, ani nawet opieniek nie było. – Pewnie nie sezon – pomyślał Stirlitz, siadając na zaspie. Stirlitz rano, podczas golenia, spogląda w swoje odbicie w lustrze. – Stirlitz – pomyślał Stirlitz. – Stirlitz – pomyślało lustro. Stirlitz się zamyślił. Spodobało mu się to, więc zamyślił się jeszcze raz. Stirlitz spacerował po Berlinie wieczorową porą. Koło jednej z kawiarni zauważył grupkę wyzywająco ubranych pań. – Kurwy – pomyślał Stirlitz. – Pułkownik Isajew – pomyślały kurwy. Stirlitz, spacerując latem nad rzeką, zauważył nad brzegu człowieka z wędką. – Jak biorą? – zagadnął. – Dobrze – odpowiedział człowiek. – Wędkarz – pomyślał Stirlitz. Stirlitz, spacerując po berlińskich ulicach, ujrzał grupę smagłolicych mężczyzn z bujnymi ciemnymi brodami i w turbanach na głowach. – Turyści – pomyślał Stirlitz. Stirlitz spojrzał przez okno. Poraził go niezwykły blask. – Oho, osiemnaste mgnienie wiosny – pomyślał. Stirlitz wchodzi do sklepu. Zobaczył cebulę. – Cebula – pomyślał Stirlitz. – Następny głupi kawał o Stirlitzu – pomyślała cebula. Stirlitz wszedł do gabinetu i ujrzał Müllera leżącego na podłodze, i nie dającego oznak życia. – Otruty – pomyślał Stirlitz, przyglądając się rączce siekiery wystającej z piersi. Stirlitz wszedł do gabinetu Müllera i zauważył, że nikogo nie ma. Podszedł do sejfu i pociągnął za uchwyt aby się przekonać, czy się nie otworzy. Po upewnieniu się, że jest sam, wyciągnął broń i wystrzelał cały magazynek, ale sejf ani drgnął. Następnie położył granat ręczny pod sejfem i wyrwał zawleczkę. Gdy dym opadł, Stirlitz jeszcze raz spróbował otworzyć sejf. I znów bez powodzenia. – Hmmm... – doświadczony oficer wywiadu wreszcie wywnioskował. – Musi być zamknięty. Stirlitz zobaczył, jak banda wyrostków pompuje kota benzyną. W końcu kot się wyrwał, przebiegł kilka metrów i upadł. – Widocznie benzyna się skończyła – pomyślał Stirlitz. Stirlitz wracał z nieudanej randki. Nie rozumiał co się stało. Miało być fajnie, niby wszystko się zgadzało czyli wino-kwiaty-czekoladki, a skończyło się pretensjami. Wałęsając się ulicami Berlina dotarł do swojego mieszkania, otworzył, wszedł na korytarz, zapalił światło spojrzał w lustro i dopiero wtedy zrozumiał. – Tak, przecież ona miała rację, ja widzę tylko siebie – stwierdził. Stirlitz i towarzysze radzieccy[edytuj • edytuj kod] Stirlitz zobaczył ludzi w sowieckich mundurach, umazanych błotem twarzach, z pepeszami w rękach. – Zwiadowcy – pomyślał. Do gabinetu Bormanna wchodzi nieznajomy. Staje przed biurkiem i patrząc prosto w oczy Bormanna, wykonuje dziwne gesty. W końcu mówi: – Słonie idą na północ, a wołki zbożowe podążają ich śladem. Bormann patrzy na przybysza z wyraźnym niesmakiem. – Gabinet Stirlitza jest piętro wyżej – odpowiada. Stirlitz usłyszał pukanie do drzwi. Otworzył je. Za drzwiami stał kotek. – Chcesz mleczka, głuptasku? – spytał czule Stirlitz. – Sam jesteś głupi! Jestem z Centrali – odrzekł kotek. Stirlitz z troską patrzył w ślad za swoim łącznikiem, przedzierającym się na nartach przez granicę. – Czeka go piekielnie trudne zadanie – pomyślał. Lipiec 1944 roku dobiegał końca. Stirlitz spacerował po lesie. Podszedł do rozłożystego dębu i zerwawszy z niego największą kwitnącą gałązkę, złupał z niej korę. Było niestety za późno. Wysłany przez Centralę nowy radiotelegrafista Siergiej już nie oddychał… Stirlitz ustalił spotkanie z łącznikiem z Centrali w berlińskiej kawiarni Elefant. W umówiony dzień niedbałym krokiem wszedł do lokalu, zasiadł przy stoliku i zamówił wódkę. – Bardzo mi przykro, ale wódka się skończyła – odpowiedział kelner. – W takim razie poproszę wino – ponowił Stirlitz. – Wino też się skończyło. – A piwo jest? – zapytał podejrzliwie szpieg. – Piwa niestety też nie ma – odparł skonsternowany kelner. – Widocznie łącznik z Moskwy przybył dzień wcześniej – domyślił się Stirlitz. Stirlitz zmiął papier, wrzucił do muszli i spuścił wodę. Meldunek dotarł do Centrali supertajnym kanałem. W kawiarni Elefant Stirlitz miał się spotkać z łącznikiem. Nie ustalono niestety żadnego znaku rozpoznawczego. Na szczęście łącznikowi zwisały spod marynarki szelki spadochronu. Stirlitz a sprawy płci pięknej[edytuj • edytuj kod] Przemęczona pracą wywiadowczą Kathe miała koszmary senne. Śniło jej się, że w nocy Stirlitz ją gwałci. Ale tylko Stirlitz wiedział, że to nie był sen. Nowy Rok 1945. Prezydent Roosevelt wysyła telegram do Stalina: „Obyśmy w tym roku wypieprzyli Niemców!” Stalin odpisał: „Nasz berliński agent już zaliczył Evę Braun.” Stirlitz obudził się koło drugiej. – Pierwsza też była niezła – pomyślał. – Jesteś impotentem! – powiedziała zawiedziona Kathe do Stirlitza, wstając z łóżka i szukając ubrań. – No, nareszcie powiadomili mnie o awansie – ucieszył się Stirlitz. – Mam dla was, Stirlitz, dwie wiadomości. Jedną dobrą, a drugą złą. Od której zacząć? – zapytał Müller. – Od dobrej – odparł Stirlitz. – Radiotelegrafistka Kathe wszystko wyśpiewała! – A ta zła? – Nie nam, ale twojej żonie. Czytając kolorowy tygodnik, Stirlitz zobaczył na rozkładówce zdjęcie półnagiej dziewczyny. Podpis brzmiał „Miss Niemiec '44”. – Dojrzała kobieta, ale jeszcze całkiem całkiem z tymi 44 latami – pokiwał głową Stirlitz z uznaniem. Stirlitz nie wylewa za kołnierz[edytuj • edytuj kod] Stirlitz jedzie kuszetką na środkowej leżance. Nagle drzwi się otwierają i do przedziału próbuje wejść Müller. Pociąg hamuje tak gwałtownie, że Müller ryje nosem prosto w nogi Stirlitza. – Stirlitz, powiedz mi, mój drogi kolego, wymieniasz ty czasem skarpetki? – zainteresował się Müller. – Tak, ale tylko na wódkę – wzruszył ramionami Stirlitz. Na korytarzu w siedzibie Gestapo wpadli na siebie Shrek i Stirlitz. – Stirlitz – pomyślał Shrek. – Trzeba było mniej pić – pomyślał Stirlitz. Stirlitz, wychodząc z baru, poczuł silne uderzenie w potylicę. Szybko odwrócił się – to był asfalt. Stirlitz wyszedł z piwiarni, upadł twarzą w błoto i zasnął. Za 15 minut obudzi się, wstanie i znowu zacznie ciężko pracować – da o sobie znać latami wypracowywany refleks. Upiwszy się u Schellenberga Stirlitz uderzył twarzą o drewniany blat stołu. – Jednak bardziej przywykłem do bruku – pomyślał Stirlitz. Stirlitz na popijawie u Müllera mocno przeholował. Następnego dnia, żeby rozwiać wątpliwości, wchodzi do gabinetu Müllera i pyta: – Słuchajcie, czy domyśliliście się po wczorajszym, że jestem sowieckim agentem? – Nie – przyznał Müller. Stirlitz odetchnął z ulgą. Stirlitz wśród Niemców[edytuj • edytuj kod] – No, Stirlitz, przeprowadziłem ocenę przydatności moich podwładnych i podjąłem decyzje kadrowe – powiedział Kaltenbrunner. – Pójdziecie do Dachau! Nie bójcie się. Na komendanta pójdziecie. – Heil Hitler! – pozdrowił Stirlitz Bormanna. – Nie przesadzajcie, Isajew! – warknął Bormann. Stirlitz spacerował po mieście w czapce uszatce, rosyjskim mundurze, z 10 litrami wódki śpiewając Międzynarodówkę. Spotyka go Bormann i pyta się Stirlitza: – Czy ty przypadkiem nie jesteś szpiegiem? – Nie – odpowiedział Stirlitz. – Aha. – Stirlitz to sowiecki agent – rzekł Müller do Schellenberga. – Musimy go zdemaskować. Jak wejdzie, proszę go uderzyć polanem w głowę. Jeśli jest Rosjaninem, zaraz się wygada. Po chwili wszystko przebiegło według zaplanowanego scenariusza: – Ach, j... twoju mat! – zaklął Stirlitz. – Ubit! – rozkazał Müller. – Ciszej, towarzysze – syknął Schellenberg. – Niemcy dokoła! – Zobaczycie, Stirlitz, że niedługo będziemy w Moskwie świętować zwycięstwo! – powiedział Himmler. – Czyżby był pan kibicem Bayernu, Reichsführer? – zapytał Stirlitz. – Zwariowaliście? Dlaczego chodzicie w hełmie po biurowcu RSHA? - nie krył zdziwienia Schellenberg widząc młodego oficer w hełmie. – Melduję, herr Gruppenführer, że Stirlitz zaprosił mnie na koniak. Podczas tankowania samochodu na stacji benzynowej, Stirlitzowi zachciało się zapalić. Włożył do ust papierosa i już miał przypalić, kiedy nagle usłyszał głos policjanta: – Zwariowałeś, człowieku? Chcesz nas wszystkich puścić z dymem, idioto? To wtedy Stirlitz znienawidził reżim i stał się antyfaszystą. Stirlitz jadł na drugie śniadanie słoninę, którą zagryzał wyjątkowo ostrą cebulą. Była tak ostra, że nawet najtwardszemu sowieckiemu szpiegowi leciały rzęsiste łzy. Nagle wpada zapłakany Müller i wtula się w ramiona Stirlitza. – Widzę, że wy też już wiecie, Stirlitz. Klęska pod Stalingradem! – Uwierzcie, że też nie mogę powstrzymać od łez – przyznał Stirlitz. Stirlitz nie lubił uczestnictwa w publicznych egzekucjach. Ale nie wypadało odmówić, gdy koledzy zapraszają na imprezę. Stirlitz energicznie wtargnął do gabinetu Hitlera. – Czego chcesz? – zapytał Hitler. – Ciebie! Tylko ciebie! – krzyknął Stirlitz. – To ty też? – spytał Hitler, po czym przeczesał grzywkę, przygładził wąsik i rozpiął spodnie. Stirlitz wchodzi do stołówki SS w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy. Stoi tam już duża kolejka przed okienkiem wydającym posiłki. Nasz bohater bezceremonialne wpycha się na jej czoło i zamawia obiad. Oczywiście słychać liczne protesty esesmanów. Na to Stirlitz pewnie odpowiada: – Przecież bohaterowie Związku Radzieckiego obsługiwani są poza kolejnością! Schellenberg spojrzał na Stirlitza pytającym wzrokiem. – Stirlitz, powiedzcie proszę… – Proszę – odpowiedział Stirlitz, chcąc szybko udzielić odpowiedzi. Stirlitz twardo obstawał przy swoim. Tak, jak na początku rozmowy doradził mu Müller. Bormann wsiadł do Mercedesa prowadzonego przez Stirlitza. Stirlitz dał gazu. Bormann ścisnął nos i wyskoczył z Mercedesa. Po rondzie, prowadząc samochód z kierownicą po prawej stronie, przejechał pod prąd Stirlitz. Przechodzący obok Kaltenbrunner rzekł do Müllera: – Ech, ten nasz Stirlitz… Znowu lansuje się na brytyjskiego szpiega. Stirlitz i znani[edytuj • edytuj kod] Kto to jest? Rosjanin i szpieg w stopniu oficerskim. Dobrze mówi po niemiecku, służył w Niemczech dla ZSRR, odznaczony licznymi radzieckimi medalami. Przebiegły, nigdy nie ponosi konsekwencji swoich czynów. Najbardziej ceni sobie niemieckie limuzyny. W Niemczech dużo pił. Wysportowany, twardziel, który poradziłby sobie w każdych warunkach, nawet na Syberii. Żonaty, acz miewa liczne romanse. Dziś jest ulubieńcem i bohaterem milionów Rosjan. Robiono o nim filmy i pisano książki. Kto to taki? Stirlitz? Nie, Putin. Stirlitz i Kloss uciekają przed Niemcami. Wpadają w ciemną uliczkę, z której nie ma wyjścia. Kloss zdążył się schować do śmietnika, a Stirlitza złapali Niemcy. Kiedy go prowadzili i przechodzili obok śmietnika, Stirlitz kopnął śmietnik i powiedział: – Kloss, wyłaź. Już po wszystkim. Złapali nas! Po wojnie porucznik Hans Kloss spotyka się ze swoim byłym szefem, sturmbannführerem Stirlitzem, wspominają dawnych towarzyszy broni: – A co tam u Richarda Sorge, szefie? – zapytał Kloss. – Niestety, zginął. Nie wrócił z Centrali w Moskwie – ze smutkiem odparł Stirlitz. Stirlitz i kalambury[2][edytuj • edytuj kod] Jako as szpiegów Stirlitz korzystał z cennych kontaktów. Korzystała z nich również jego gosposia podłączając do nich odkurzacz, tudzież inny sprzęt AGD. Stirlitz migiem uciekł przez okno. MiG szybko nabrał wysokości i skrył się w chmurach. Stirlitz posłał Müllera do diabła. Następnego dnia diabła odwiedziło Gestapo. Stirlitz spacerował po dachu kancelarii Rzeszy. Nagle poślizgnął się, upadł i tylko cudem zahaczył o wystający gzyms, unikając upadku z dużej wysokości. Następnego dnia cud znacznie posiniał i obrzękł. Stirlitz ukradkiem karmił niemieckie dzieci. Od ukradka dzieci puchły i umierały. Stirlitz w końcu odzyskał przytomność i natychmiast zasnął. Stirlitz zaatakował znienacka. Znienacko bronił się tak, jak umiał. A Umiał to też był nie lada zawodnik... W pokoju był półmrok. Stirlitz wszedł weń ostrożnie. Półmroka nikt potem już nigdy nie widział. Stirlitza dialogi telepatyczne[edytuj • edytuj kod] – Ależ on ma paskudny ryj i do tego uśmiecha się od ucha do ucha, jak dureń – pomyślał Bormann, spoglądając na Stirlitza. – Zaraz jak mu dam po tej wrednej mordzie... – A ja się tym czasem tobie odwinę – pomyślał Stirlitz, dalej się uśmiechając. – A ja na końcu cię tak walnę, że padniesz jak długi – ze złością pomyślał Bormann. – A ja się zasłonię i skontruję w odpowiedzi – pomyślał Stirlitz. – A... – mimowolnie pomyślał Bormmann. – Be – automatycznie pomyślał Stirlitz. – Ale ich tam szkolą, w tej Moskwie – z uznaniem pomyślał Bormann. – A coś ty myślał! – pomyślał Stirlitz. Idzie sobie Stirlitz lasem i nagle słyszy za sobą: „szur, szur, szur”. – To chyba żaba – pomyślał Stirlitz. – Tak, to ja – pomyślała żaba. Idzie Stirlitz przez las i zobaczył w dziupli parę dużych, żółtych oczu. – Dzięcioł – pomyślał Stirlitz. – Sam jesteś dzięcioł – pomyślał Bormann. Müller, wyglądając przez okno, ujrzał podążającego gdzieś Stirlitza. – Dokąd on idzie? – pomyślał Müller. – Nie twój zasrany interes! – pomyślał Stirlitz. Stirlitz pracuje za biurkiem w swoim gabinecie. Nagle, w oknie na przeciwko, spostrzega sowę siedzącą na drzewie. – Jakaś głupia ta sowa, przecież to środek dnia – trzeźwo pomyślał Stirlitz. – Sam jesteś głupi – pomyślał Bormann. Stirlitz przechadza się wieczorem po mieście. Zobaczył ładne, skąpo ubrane dziewczę pod latarnią. – Kurwa – pomyślał sobie Stirlitz. – Sam jesteś kurwa – pomyślał sobie Bormmann. Stirlitz siedzi w swoim gabinecie. Ktoś puka. – To Bormann – pomyślał Stirlitz. – Tak, to ja – pomyślał Bormann. Stirlitz i jego kompania[edytuj • edytuj kod] – Gdzie jest ten cholerny cyjanek?! – zaklął profesor Pleischner zjadłszy już trzecią paczkę papierosów. Stirlitz i Kathe spacerują po parku. Nagle padają strzały. Kathe pada. Krew tryska. Stirlitz, polegając na swym instynkcie, momentalnie zaczyna coś podejrzewać. Spacerując ulicami Berna Stirlitz zauważył, jak bezdomny pies podniósł nogę. Była to noga profesora Pleischnera. Spacerując ulicami Berna Stirlitz natknął się na szczątki profesora Pleischnera. – Złapali go i się rozpruł – pomyślał Stirlitz. Stirlitz z Pleischnerem szli ulicą i omawiali plan przyszłej operacji. Nagle padł strzał i Pleischner z jękiem osunął się na ziemię. Stirlitz obejrzał się w jedną stronę – nikogo, potem w drugą – też nikogo. – Pewnie mi się wydawało – pomyślał. Wytrzeźwiawszy, Stirlitz energicznie uniósł głowę. Była to głowa pastora Schlaga. Idąc korytarzem gmachu RSHA Stirlitz zauważył Kathe, jak niosła walizkę, eskortowana przez strażników z SS. – Chyba mam sklerozę, – pomyślał Stirlitz. – Przecież nie dałem jej urlopu. Profesor Pleischner wyskoczył z okna tuż pod koła nadjeżdżającego rowerzysty. Rozgniewany rowerzysta tak mu przyłożył pompką, że aż ampułka z cyjankiem się rozbiła. Stirlitz bliski końca wojny[edytuj • edytuj kod] – Barbara! Zaparz mi kawy! – powiedział Stirlitz do młodej esesmanki eskortującej Kathe. – Nie ma kawy, może być mocna herbata? – zapytała Barbara. – Nasi coraz bliżej – pomyślał Stirlitz. – Trzeba poważnie zastanowić się, co będzie po wojnie – powiedział Müller. – Himmler jest zgrany, może warto trzymać z Bormannem? – dodał. – Jesteś dobry chłop, Müller – powiedział Stirlitz. – Załatwię ci robotę w Stasi. Kwiecień 1945 roku. Klęska Niemiec widoczna jak na dłoni... Hitler włóczy się po Kancelarii Rzeszy i wszędzie widzi ten sam obrazek: oficerowie chleją na umór i nikt nie zwraca uwagi nawet na swojego Führera. Ale zachodząc w jeden z korytarzy napotyka Stirlitza, który siedzi za stołem i pracuje. Spostrzegłszy głowę III Rzeszy, Stirlitz pręży się, zamaszyście wyciąga rękę i wykrzykuje: – Heil Hitler! Hitler zmęczonym głosem odpowiada: – Maksymie Maksymowiczu, chociaż ty jeden nie robiłbyś sobie ze mnie jaj… Stirlitz po wojnie[edytuj • edytuj kod] Stirlitz wiedział, że wojna już się skończyła, tylko nie wiedział jeszcze – gdzie. Berlin, maj 1945. Defilada zwycięstwa. Na paradzie Stirlitz w mundurze galowym. Wszyscy radośni z uśmiechem na ustach, ale u Stirlitza na twarzy wyraz goryczy. Bynajmniej nie od samogonu. Przed chwilą uświadomił sobie, że właśnie stracił pracę. Stirlitz po zakończeniu wojny wracał czym się dało do Moskwy. Było to przemyślane, gdyż przez wrodzoną skromność nie chciał się lansować. Zaskakiwało go jednak olbrzymie zainteresowanie jakie wzbudzał. Nie wiedział z jakiego powodu ludzie ciągle mu się przyglądali. Może to przez ten udział w filmie, a może przez książki Siemionowa, no bo chyba nie przez to, że na czas podróży postanowił oszczędzić nowy radziecki mundur i jechał w starej esesmańskiej kapocie… Stirlitz jest już w Moskwie, pije piwo pod kioskiem i krzywi się do sąsiada: – Rozwodnione. A sąsiad na to: – Trzeba było gorzej szpiegować, pilibyśmy Heinekena. Stirlitz napisał podanie o przyjęcie do partii: „Proszę o przyjęcie mnie do KP[3]”. Urzędnik go opieprza: – Moglibyście chociaż napisać pełny skrót nazwy partii: KPSS[4]! – Nie ma potrzeby. SS mam odsłużone! Stirlitz ubrany po cywilnemu idzie przez Moskwę z rozpiętym rozporkiem. W ręku trzyma członka i wydaje mu polecenia z zakresu nawigacji. – Stirlitz, czy to wy? – Tak, to ja. – Widać, że już nie szpiegujecie. – Już nie. – To co teraz robicie? – Teraz prowadzę własny interes – dumnie odpowiedział Stirlitz. Ronald Reagan i Leonid Breżniew postanowili zamienić się sekretarkami. Po pewnym czasie była sekretarka Reagana pisze do Stanów: – Ludzie tutaj są bardzo mili, tacy uczynni i gościnni... Jednego tylko nie rozumiem – nie wiedzieć czemu mojemu szefowi nie spodobała się moja nowa minispódniczka. Musiałam ją w końcu przedłużyć. Rachel. Była sekretarka Breżniewa pisze: – Bardzo mi się tu podoba, wszyscy dookoła cały czas się uśmiechają i są tacy przyjacielscy. Jedno mnie tylko lekko niepokoi: szef tak bardzo kazał skrócić mi moją sukienkę, że czasem boję się, że mogą spod niej wyłazić jajca. Stirlitz. Stirlitz wstąpił do berlińskiej pizzerii. Zobaczył reklamę „Danie dnia – polski bigos po 10 euro”. – Ta europejska integracja jednak działa – pomyślał Stirlitz. Stirlitz i pieriestrojka[edytuj • edytuj kod] Borys Jelcyn ogłosił swój impachement – tego rodzaju męta Stirlitz nie znał. Do zdemolowanego gabinetu wchodzą Stirlitz i Gorbaczow. – Wandale – pomyślał Gorbaczow. – Pierestrojka – pomyślał Stirlitz. Rankiem przychodząc do biura RSHA, Stirlitz zobaczył na drzwiach swego pokoju napis „Justus – agent radziecki”. – Chyba przesadzają z tą głasnością – pomyślał Stirlitz. Stirlitz chciał bardzo dużo powiedzieć, ale Chasbułatow[5] nie dał mu dojść do głosu. – Stirlitz, w jakiej walucie wypłacają Panu honorarium? – spytał Müller. – W kuponach – Stirlitz dobrze wiedział, że kurs na Ukrainie już się stabilizuje, podczas gdy w Moskwie dalej trwa kryzys władzy. W ostatnich latach praca stała się piętnaście razy bardziej skomplikowana. Przecież Związek Radziecki rozpadł się na niezależne państwa... Na planie serialu[edytuj • edytuj kod] Stirlitz podniósł głowę z kałuży i zobaczył ludzi w szarych uniformach. – Jeśli to Niemcy, to powiem, że jestem Stirlitz, jeśli to nasi, to powiem Isajew – pomyślał szybko. Patrol milicji podszedł bliżej. – Patrzcie, ten znany aktor Tichonow znowu schlał się jak świnia. No dobra, nie przeszkadzajmy, niech sobie spokojnie leży. Książę Andriej Bołkonskij poprosił Nataszę Rostową do walca. Odpowiedziała: – Przebierz się najpierw, Tichonow. Masz na sobie mundur Stirlitza! Stirlitz strzelił Müllerowi z pistoletu prosto w łeb. Kula jednak odbiła się, Müllerowi nic się nie stało. – Broniewoj[6] – pomyślał Stirlitz. – Jak wy się naprawdę nazywacie? – Tichonow – odpowiedział Stirlitz. – A wy? – Broniewoj. – No, Müller, wkopaliście się! Reżyser do Jewgienija Jewstigniejewa[7] podczas kręcenia filmu: – Energiczniej rozgryź tę ampułkę! Powtarzamy ujęcie! Rekwizytor! Podać nową ampułkę z cyjankiem! I skok z większym zamachem! Przypisy ↑ Gra słów: „ruski” po rosyjsku znaczy „Rosjanin” lub „rosyjski” ↑ W języku rosyjskim kawały o Stirlitzu oparte na grze słów występują w dużej ilości, ale większość jest nieprzetłumaczalna (ze względu na różnicę w budowie języka lub zakresie znaczeniowym poszczególnych słów) ↑ Kommunisticzieskaja Partia ↑ Kommunisticzieskaja Partia Sowietskawa Sajuza ↑ Deputowany do Rady Najwyższej Rosyjskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, znany z tego, że nie dopuszczał innych do głosu ↑ Leonid Broniewoj – aktor grający Müllera, dosł. „pancerny” ↑ Aktor grający profesora PleischneraAburame dał jasno do zrozumienia żeby nie podchodzić do tego zbyt blisko. Udało im się znaleźć Bikouchuu następnego dnia dzięki Bykuganowi Hinaty. Była to samica i krótko po tym jak umieścili ją w specjalnym pojemniku złożyła jajo. Hinata oddaliła się na chwilę od grupy żeby móc się przemyć przy strumyku.Doszłam do wniosku, że tamta notka nie może dłużej wisieć na głównej, gdyż iż jest przesadzona w swojej słodkości, a publikując ją, po prostu chciałam dać upust swoim szalonym emocjom. Teraz natomiast przyszedł czas na post pod tytułem za dużo się dzieje, czyli jak Luthien będzie opowiadać o rzeczach mało ważnych. Uwaga, może być długo i głupio! Moje dzisiejsze nastawienie z samego rana było mniej więcej takie, jak na obrazku powyżej. Obudzona z bolącym gardłem myślałam, że nic gorszego mnie spotkać nie może, i niestety zostałam postawiona przed trudnym wyborem: wyciągnąć rękę spod zagrzanej pościeli i wyłączyć budzik, czy leżeć i nic nie robić, jednocześnie wariując z powodu bólu głowy, spowodowanego nadmiernym hałasem. Wygrał ból głowy, musiałam wychylić tą łapę i to paskudztwo wyłączyć. Ale wstałam! Wyszłam z łóżka, złapał mnie dreszcz, bo przecież zimno jak w lodówce, i zanim doczołgałam się do toalety, to miałam ochotę do łóżka wskoczyć ponownie i się w nim zaszyć bezpowrotnie. Już wtedy wiedziałam, że ten dzień okaże się jedną wielką porażką, i jakoś zbytnio się nie pomyliłam. Pomijając fakt, że Pan Studniówkowy jakby mnie nie zauważał, to jeszcze stałam się w klasie popularna dzięki pewnemu szacownemu zdjęciu, na którym widać moje ładne, czerwone majciochy. Najwidoczniej fotograf, obrabiając zdjęcia nie był na tyle inteligentny, żeby zatuszować pewien element. To nawet nie chodzi o to, że widać pupę, bo pupę mam fajną (i jeszcze ta wrodzona skromność!) ale świadomość, że to zdjęcie ma każdy z mojej klasy jakoś mnie o śmiech nie napawa. Nie tak sobie moją popularność wyobrażałam! Miałam być kojarzona dobrze, a tu proszę, jak się Lu niepozorna rozszalała... A jak się ta moja popularność przejawia? Otóż, wchodząc dnia wczorajszego do klasy, przywitał mnie jeden wielki wybuch śmiechu, co według mnie znaczyło jedno - moja popularność sięga gfiazdek z Pudelka! Toż to było naprawdę piękne uczucie. Siadam na krześle na korytarzu, przychodzi koleżanka, mówi cicho zdjęcie... a ja, że lepiej zostawię to bez komentarza. Niemniej doszłam do wniosku, że niektóre osoby wyglądały na tych zdjęciach tak beznadziejnie, że te moje majciochy czerwoniaste jednak nie wyszły tak źle, a nawet - stały się moim znakiem rozpoznawczym. Tak jak ciuchy mają metki danych sklepów, tak Lu ma czerwone majtki i luz! Grunt to znaleźć pozytywne myślenie w tym, że każdy ogląda sobie to zdjęcie, i ma radochę, że ta i ta wyszła na idiotkę, ale bym była chyba nie sobą, gdybym nie obróciła tej niefortunnej sytuacji w żart. A skoro zdjęcia, to oczywiście bójka w klasie, bo przecież my się nie potrafimy o nic dogadać. Oczywiście poszło o to, że jedna z chwalebnych koleżanek nie zapłaci, dopóki nie zobaczy zdjęć/filmu, bo musi wiedzieć, jak wyszła (to nie ważne, że fotograf w tym momencie NICZEGO nie zmieni). Nie wiem jak, ale ubłagało się ją o zapłacenie za zdjęcia, a ja już boję się, jaki będzie cyrk, jak będziemy chcieli uzyskać płytę. Tutaj brawa powinnam zaklaskać dla kilku osób, których znakiem rozpoznawczym nie są majtki a raczej brak mózgowia. I w tym wypadku, to chyba naprawdę wypadam w porównaniu do nich bardzo korzystnie. Spoglądam kątem oka na szafkę przy łóżku, w którym się wyleguję (bo w końcu jakoś wykurować się trzeba). Moje oczęta spotykają na drodze kubek z herbatą, który jeszcze przed chwilą był pełny (tak, ktoś mi chyba wypił!) a już jest puściutki. Godzina również jest bardzo ładna, także zalecam sama sobie przestanie gwałcenia replay przy tej piosence, upicie ostatniego łyka herbaty i pójście spać, jeżeli jutro ma się wyglądać jak człowiek. Należyty odpoczynek nastąpi dopiero w czwartek, jeżeli oczywiście Matula nie zmieniła swojego postulatu i pozwoli mi zostać w domu...– Ratunku! – krzyknęła tak głośno, że zerwały się siedzące w krzakach ciemne ptaszyska. Bratkowice, lipiec 1990 – Pamiętaj, nie przynieś nam wstydu, bądź grzeczna i ułożona! – Marian Woźniak groził palcem swojej piętnastoletniej córce. Choć była już niepokorną nastolatką, to wciąż ją traktował jak małe dziecko.Asteroida 99942 Apophis zagraża ludzkości? W 2029 roku niebezpiecznie zbliży się do Ziemi. Będzie tak blisko, że każdy ją zobaczy! Słyszeliście kiedyś o Apophisie? To mroczny demon znany z mitologii Egiptu, uosobienie mroku i chaosu, największy przeciwnik Słońca, symbol sił ciemności. Wedle mitów zamieszkiwał głębiny praoceanu, a w czasie wschodu i zachodu atakował "słoneczną barkę" boga Ra (utożsamienie Słońca).Teraz Apophis znów chce zaatakować, ale nie Ra, tylko Ziemię. Mowa przy tym nie o demonie, a o asteroidzie nazwanej jego imieniem. Wielka skała mierzy około 335 metrów i w 2029 roku niebezpiecznie zbliży się do naszej planety. Oficjalna nazwa niebezpiecznej i ogromnej asteroidy to 99942 Apophis. Naukowcy uspokajają, że choć dokładnie 13 kwietnia 2029 roku zbliży się do Ziemi, to w nią nie uderzy - minie naszą planetę o 31 tysięcy znaczy to jednak, że nie jest zagrożeniem. Wielka skała będzie tak blisko Niebieskiej Planety, że może zahaczyć najdalej wysunięte satelity - twierdzą naukowcy z NASA. Podkreślają też, że to największy w historii obiekt, który przelecieć ma w tak bliskiej od Ziemi będzie widoczna gołym okiem!Końca świata nie przyniesie, nie dokona porażających zniszczeń, będzie za to gratką dla ludzi. Naukowcy oczywiście zamierzają dokładnie przyjrzeć się obiektowi za pomocą specjalnych teleskopów. Zwykli śmiertelnicy też będą mieć jednak swoje widowisko, a do obserwacji wystarczą sprawne asteroida maksymalnie zbliży się do Ziemi, na niebie pojawi się bardzo jasny punkt.
Nagle zobaczył ją pewien mężczyzna i zaczął ją wołać. Dziewczynka, nie wiedząc co robić, poszła prosto do niego. Ślepo zaufała mężczyźnie, którego właśnie poznała.
Rozdział INa brzegu rzeki granicznej– Już do niczego się nie nadaję. Niby mam ochotę żyć, ale brakuje sił. – Katarzyna Fedyczkanycz, lat osiemdziesiąt trzy, uśmiecha się cierpko i z wnętrza izby spogląda w maleńkie okno z białą firanką, z którego roztacza się widok na pobliskie wzgórza. – Rano otwieram oczy i dziwię się, że wciąż jestem na tym świecie. Czyżbym miała jeszcze coś do zrobienia?Ledwo wstaje ze zbitego z desek łóżka. Zgarbiona, sunie bosymi stopami po sczerniałej drewnianej podłodze. Tydzień będzie, gdy idąc po opał, upadła i stłukła żebra. Przy każdym ruchu wykrzywia z bólu twarz, lecz do lekarza się nie wybierze.– Na co mi to, mam próchno zamiast kości – stwierdza i macha z rezygnacją musi rozpalić w piecu, ugotować, uprać. Nikt za nią tego nie drugim łóżku w ciemnym kącie starej chaty leży opatulona w koce córka Katarzyny.– Hani minął czterdziesty piąty rok życia, od urodzenia chora umysłowo – mówi gospodyni. – Nawet krowy nie umie wydoić. Starsza córka musi co rano przychodzić z drugiego końca wsi, choć sama ma dużo roboty. Jej mąż, pijanica, nie pomaga. Niech go czort ścianach święte obrazy, makatki z motywami przyrodniczymi i kalendarz z papieżem Benedyktem XVI. Na stole przykrytym jasnym obrusem w kwiaty lichtarzyk i świeczki. Obok tranzystor – jedyny kontakt z Polską. Katarzyna codziennie słucha Radia Maryja. Raz odmawia różaniec, raz Koronkę do Miłosierdzia. Tylko gadania o polityce w radiu nie lubi.– Kłócą się, a z kłótni zawsze kłopoty. Kiedyś przez to Rydzyk z Wałęsą się chodziła modlić się do cerkwi. Wolałaby do kościoła, ale kaplicę rzymskokatolicką, i tak od dawna nieczynną, komuniści wysadzili w powietrze jeszcze w 1970 roku.– Zniszczyli ostatni polski ślad, a z niepokruszonych cegieł zbudowali strażnicę graniczną. Wie pan, co czerwonoarmiści zrobili po wkroczeniu do Sianek w trzydziestym dziewiątym? Wyciągnęli z grobu pod kaplicą zabalsamowane zwłoki córki właścicieli wsi, powiesili na płocie i do nich strzelali. Później jeszcze wlekli ciało po zagrodach, żeby wszyscy się napatrzyli. Sama nie widziałam, ale mi starsi opowiedzieli. Wtedy we wsi padł na Polaków blady innej relacji „zabalsamowane i świetnie zachowane zwłoki kobiece w kompletnym ubraniu zawiesili na ogrodzeniu kaplicy i strzelali do nich, by pomścić krzywdy ludu. Następnie przymocowali je do drąga, z którym biegali po wsi strasząc ludzi”. Najpewniej było to ciało Józefy Stroińskiej, właścicielki dworu w latach zapamiętali też, że Sowieci z innej trumny lub trumien wysypali szczątki, następnie wrzucili je do Sanu, a jedną z czaszek zatknęli na pręcie ogrodzenia… Wydawało się, że więcej szczęścia będą mieć Klara i Franciszek Stroińscy, rodzice nieszczęsnej Józefy, których kości zostały po polskiej stronie. W latach osiemdziesiątych nieznani „poszukiwacze skarbów” sprofanowali ich groby. Odsunęli kamienne płyty i rozkopali mogiły, choć pozostało tajemnicą, czy cokolwiek w nich znaleźli. A jeśli tak, czy wzięli precjoza na pamiątkę, czy sprzedali na czarnym rynku.***Katarzyna z trudem podchodzi do pokaźnych rozmiarów pieca pociągniętego wapnem z domieszką niebieskiego barwnika. Zagląda do poczerniałych garnków, wącha zawartość. W jednym mleko, w drugim ziemniaki. Na śniadanie, na obiad i na kolację.– Wystarczy, żeby żyć… Nie takiej biedy już się w Siankach 15 września 1923 roku. Ojciec Stefan Hładysz służył w polskich legionach. Z pochodzenia był Rusinem, ale kochał polską kulturę. Jeszcze za młodu zmienił nazwisko – odjął pierwszą literę i od tej pory nazywał się Ładysz, jak słynny śpiewak operowy. Pod koniec lat dwudziestych, twierdzi córka, witał w Siankach Józefa Piłsudskiego. Niewielu dzisiaj daje wiarę, że naczelnik w istocie odwiedził przygraniczną wioskę. Nie ma na to dowodów; nie zachowała się żadna relacja pisemna, także w przedwojennej prasie, która skrupulatnie śledziła każdy krok marszałka. Jest tylko ustna, przekazana w latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku badaczom regionu przez tubylca. Mało prawdopodobna, ale dlaczego jej nie przedstawić? Nawet jeśli znajdą się tacy, którzy uznają, że to wierutna przeważnie wypoczywał w położonych na Podolu Zaleszczykach, lecz pewnego dnia, jak wynika z przekazu, przybył właśnie do bieszczadzkich Sianek. To było ponoć największe święto we wsi od lat. Rozmawiał z lokalnymi władzami i nauczycielami, a widząc powszechną biedę, nakazał, by wszystkie dzieci, niezależnie od wyznania i pochodzenia, otrzymywały bezpłatne posiłki. Tak też się stało i ponoć trwało z niewielkimi przerwami aż do wybuchu dnia razem z dziećmi z polskiej i ukraińskiej szkoły (funkcjonowały osobno) marszałek miał wybrać się na pieszą wycieczkę na górujący nad Przełęczą Użocką Opołonek, aż do Skały Dobosza, osiemnastowiecznego zbójnika. Ołeksa Dobosz (Dowbusz) grabił bogaczy od Huculszczyzny po Bieszczady, a zgromadzone przez niego kosztowności podobno do dziś leżą ukryte głęboko w górskich jarach i z legend głosi, że śmiałkowie, którzy zanadto zbliżyli się do skarbów, ginęli w tajemniczych okolicznościach, a ich kości rozwlekały po lasach dzikie zwierzęta. Inna, przekazywana z pokolenia na pokolenie, opowiada, że w skałach po stronie zakarpackiej znajdują się piwnice pełne skarbów, broni i beczek z winem. Gdy na Wielkanoc w cerkwiach biją dzwony, zatarasowane kamiennymi głazami wejście otwiera się i na krótko uchyla strzeżonej przez resztę roku też inny przekaz związany z tym miejscem. Głosi, że między wzniesieniami Piniaszkowego i Opołonka, na polanie Prokuriwśkie pochowano niegdyś dwunastu braci zbójników zgładzonych przez miejscowych wieśniaków. Ci ostatni zrobili to w odwecie za liczne grabieże i przemoc, których doświadczali ze strony nienasyconych łupieżców. Po latach ludzie wykreowali kolejną opowieść, mówiącą o tym, że na słynnej polanie zbójnicy zamordowali posłów do parlamentu wiedeńskiego. Ich trupy znalazła przypadkowo starsza kobieta i samodzielnie legendy do dziś są żywe, zostały też spisane i opublikowane w wydawnictwach krajoznawczych.***Przed wojną Sianki były kilkakrotnie większe niż obecnie. Jeszcze w latach 1904–1906 dotarła tu linia kolejowa ze Lwowa i podążyła przez Turkę i Przełęcz Użocką do Użhorodu, a stamtąd do Budapesztu. To właśnie kolej i zbudowana w Siankach stacja zapoczątkowały rozwój miejscowości – do tej pory niczym się niewyróżniającej, podobnej w swej nędzy do szeregu innych, choć z doskonałymi warunkami turystycznymi. Nikt tych uroków w tamtym czasie nie dostrzegał, dopiero podróżni oglądający z okien pociągu malownicze tereny zrozumieli, że nieopodal granicy z Czechosłowacją można zbudować kurort lub chociaż jego zamysłu do konkretu miną jeszcze lata, choć bardziej światli obywatele co rusz będą przypominać o niewykorzystanych możliwościach Sianek. Z czasem przełoży się to na liczniejsze osadnictwo i zainteresowanie okolicą, z którą wcześniej nie wiązano poważnych planów ekonomicznych. Kiedy inżynierowie z dalszych stron przybywali, by wykonać wstępne plany pod inwestycje turystyczne, ich oczom ukazywały się dwa światy. W jednym ludzie mieszkali w krytych strzechą bojkowskich chyżach, nierzadko kurnych lub jedynie z otworami dymowymi na strych; drudzy, mniej liczni, żyli w budynkach murowanych lub też drewnianych, ale pokrytych gontem i z racji położenia w Siankach mieścił się urząd celny, posterunek policji i straży granicznej, ale najbardziej rozpoznawalny był dwór na lewym brzegu Sanu. W jego pobliżu na lekkim wzniesieniu stała zbudowana przed pierwszą wojną wspomniana już kaplica, gdzie w niedzielne poranki klęczeli pod krzyżem właściciele majątku. Byli to już następcy Franciszka Stroińskiego i jego żony Klary, nazwanej po latach hrabiną, których groby – najpierw odsłonięte z pokrzyw i łopianów, później zaś odnowione – staną się miejscem „pielgrzymek” tysięcy turystów. Ale dojdzie do tego dopiero wiele lat po podziale Sianek na dwie części, położone po dwóch stronach granicy i przecięte w tym rejonie wąskim niby tasiemka 1921 roku we wsi mieszkało niespełna osiemset osób, jakiś czas później – już tysiąc, a w połowie trzeciej dekady XX wieku liczba ta urosła do półtora tysiąca (dla porównania – w 2021 roku żyło tu niespełna sześćset osób). Wtedy miejscowość była już letniskiem i zimowiskiem, a Rusini, Polacy i Żydzi – w takiej kolejności, jeśli chodzi o liczebność nacji – stworzyli mocny fundament przyszłości Sianek, mimo że pensjonaty i schroniska budowali głównie przyjezdni, w tym znani ze swej solidności huculscy cieśle. Ich zręczne ręce i szeroka wiedza w zakresie budownictwa drewnianego znane były w całej II Rzeczypospolitej. Wszędzie tam, gdzie w obszarach górskich wznoszono budynki pod turystykę, a także większe prywatne domy piętrowe z poddaszem, mieli swój udział Huculi. Tak było też przed pierwszą Polacy, Żydzi. Trzy języki, trzy wyznania. W pewnym stopniu zwarta społeczna tkanka, od wieków nawzajem poznana, osadzona na tej samej ziemi, ale też odrębna. Nie tylko poprzez swoje obrzędy, tradycję czy sposób trudnili się zwykle rolnictwem i hodowlą, drudzy najczęściej pracowali w tartakach, w lesie i na kolei, Żydzi zaś, jak gdzie indziej, trzymali w rękach handel i rzemiosło. W miejscowej zadymionej karczmie brodaty Szmul poił gości gorzałką i karmił, a w sklepach ze szwarcem, mydłem i powidłem – tak ciemnych i ciasnych, że nie różniły się zanadto od szopek na drewno – Jankiel precyzyjnie odmierzał na wadze sól, wydzielał do słoików naftę i skrzętnie notował w tłustym kajecie nazwiska dłużników. Przy najbardziej opornych do regulowania zaległości stawiał maczanym w czerwonej farbce ołówkiem grubą kropę. Oznaczała, że nie będzie już następnego zakupu na grupa narodowościowa miała świątynię i przeważnie nikt nikomu bez wyraźnej przyczyny nie wadził. Zdarzały się jednak sąsiedzkie waśnie, a nawet tragedie.– Kiedyś pewien Rusin pobił na śmierć starego Żyda, bo ten go oszukał przy sprzedaży konia – opowiada Katarzyna Fedyczkanycz. – Czy na pewno z takiej przyczyny, nikt już nie potwierdzi. Mnie tę historię opowiedziała dawno temu ciotka i tak ją że Polak z Rusinem dali sobie po gębie, ale w dzień Pański swary ustawały, jakby jedni i drudzy obawiali się kary boskiej.– Religia była świętością – mówi dalej staruszka – więc rzymski katolik ściągał czapkę przed cerkwią, a grekokatolik i prawosławny przed kościołem. Nie robił tego tylko mojżeszowy, ale nic dziwnego. My, chrześcijanie, również nie zwracaliśmy uwagi na żydowski dom modlitwy. Mieścił się w niewielkim drewnianym budynku, w którym była też mykwa, ich łaźnia rytualna. Dzieciaki nieraz próbowały zaglądać ukradkiem, co się tam dzieje, czym denerwowali najbardziej pobożnych Żydów. Skarżyli się potem policji na rozpuszczoną tle pokrytych kiczkami słomy chyż stoją kobieta i dziecko. Zdjęcie zrobiono z dalszej perspektywy, fotografowi nie przyszło do głowy, żeby podejść bliżej, a może z jakiegoś powodu nie mógł? Chaty przycupnęły nisko przy ziemi, ta najbliższa jest nawet lekko pochylona w jedną stronę, jak gdyby jej żywot dobiegał końca. Kobieta trzyma chyba dziewczynkę za rękę. Obydwie patrzą zaciekawione w stronę obiektywu; być może są szczęśliwe, że to akurat im przyszło pozować jakiemuś wędrownemu artyście. Nie w pełni wyraźny kadr dobrze ukazuje zabudowę, ale kim są ci ludzie? Ich twarze to tylko ciemne plamy, w żaden sposób niemożliwe do rozpoznania. Tamtego wczesnojesiennego dnia – jak można przypuszczać z widoku i odzienia – uwieczniono je na fotografii, lecz na zawsze pozostały anonimowe. Zapewne mieszkały w którejś z tych położonych na wzgórku chałup. Czy przeżyły międzywojnie, a potem wojnę? Czy kiedykolwiek widziały to zdjęcie?W górskich wioskach wizyta człowieka ze sprzętem fotograficznym musiała być w tamtym czasie wydarzeniem, choć same Sianki stanowiły pewną odrębność. Przez stację kolejową przewijały się setki podróżnych z obu stron granicy, funkcjonowały tartak parowy, młyn wodny, zakłady rzemieślnicze. Wioską zaczęli się interesować przedsiębiorcy turystyczni, a w ślad za nimi podążała prasa lwowska i ta lokalna – z Sambora czy Turki. Uważano, że można tu stworzyć niemałej urody letnisko, i podawano za wzór podobne miejscowości po stronie rzeczywiście zaczęło się dziać. Jeszcze w latach dwudziestych przystosowano część kwater dla przyjezdnych, którzy jako pierwsi chcieli doświadczyć uroków górsko-lesistej okolicy. Mimo że nie istniały jeszcze żadne wytyczone szlaki piesze, turyści wyprawiali się w góry i podziwiali z ich szczytów panoramę Bieszczadów. Walory krajoznawcze były niepodważalne, lecz w ogóle nie popularyzowano tych klimatycznych i zdrowotnych, mimo że były od dawna znane. Zwrócił na to uwagę doktor A. Rosenberg w cyklu artykułów zachwalających zaniedbany dotąd skrawek Rzeczypospolitej. Pisał, że nie tylko same Sianki, ale i pozostałe miejscowości położone wzdłuż linii kolejowej na południe od Sambora są doskonałymi terenami do ratowania zdrowia fizycznego i skołatanych nerwów, tyle że nikt do tego nie zachęca. Najbardziej dziwił się w tym względzie kolegom lekarzom: „Niejednokrotnie zdarzało mi się w praktyce, że przypadkowo zagnany tu urzędowo czy za interesami, cierpiący na bronchit albo astmę, odczuł po kilku dniach ulgę. I chociaż bezpośrednia przyczyna między polepszeniem a klimatem rzucała się w oko, przecież wątpił, boć… o tem nie piszą i nie polecają”.Takiej świadomości nie mieli ani odwiedzający miejscowość, ani tym bardziej tutejsi. Na co dzień ciężko pracowali i nie zaprzątali sobie głowy tak drugorzędnymi dla nich kwestiami. Ale w Turce tamtejsza elita rozumiała, że marnują się hektary, z których można by czerpać pieniądze. Dalej na wschodzie Polski od dawna to robiono, a tutaj ciągle nie rozumiano, że w obliczu zapaści gospodarki leśnej, upadających tartaków i likwidacji kolejek wąskotorowych trzeba się przestawić na inne niedaleko, też w karpackiej krainie, wydobywano ropę naftową, z ziemi wyrastały kolejne szyby. W Siankach i najbliższej okolicy nie odkryto złóż, choć odwierty prowadzono kilkakrotnie, w dziewiętnastym stuleciu i później. Istniało tu jednak inne bogactwo naturalne, widoczne gołym okiem, a ciągle mało dostrzegalne. „Jeżeli zawodzi i bankrutuje dziś przemysł drzewny, to winniśmy eksploatować powietrze – grzmiał doktor Jacek Jedliński na obradach Towarzystwa Przyjaciół Powiatu Turczańskiego. – Należałoby szerokim sferom ludzi z warstw średnich całej Polski udostępnić nasze piękne okolice, o których bodajże dotąd nie wiedzą. Cudze chwalicie, swego nie znacie – oto najtrafniejsze ujęcie obecnej naszej sytuacji (…). Ożywienie ruchu przyjezdnych, latem letników, zimą narciarzy pociągnie za sobą ożywienie w ospałym na ogół tutaj handlu, przemyśle domowym, nie mówiąc o osobnych gałęziach, jak pensjonaty, lecznice, schroniska i hotele”.W tym samym czasie pewien przybysz z głębi kraju skarżył się redakcji lokalnej gazety, że ziemia turczańska nie jest objęta „pasem turystycznym”, stąd przeszkoda w rozwoju. Pisał w liście, że człowiek, doszedłszy do Sianek i Przełęczy Użockiej, skąd „roztacza się najbardziej malownicza panorama szwajcarska”, bezradnie stoi wobec słupów granicznych i zamykającego dalszą drogę 1932 roku do Sianek zjechało na wypoczynek aż ze Śląska Cieszyńskiego pięćdziesiąt nauczycielek. Reporterowi „Wiadomości Turczańskich” zdradziły, że znalazły się tutaj za radą lekarzy, którzy zachwalali górski klimat. Nauczycielki harcerki nie kryły radości z pobytu: „Prawdziwy zapach żywicy, zmieszany z aromatem kwiatów, to prawdziwe lekarstwo dla naszego marnego, nauczycielskiego zdrowia. Proszę być pewnym, o ile nam nie obetną nowych procentów z gaży, to w roku następnym z początkiem lipca stajemy obozem w Siankach”. Grupa obozowała we wsi aż sześć tygodni. W przeddzień wyjazdu harcerki urządziły imprezę. Zaprosiły na nią wszystkich chętnych. Tego wieczoru przy dźwiękach wygrywanych przez miejscowych muzykantów bawili się wespół Polacy, Żydzi i Rusini. „Masa niespodzianek, w tem kilka fars i komedyjek, śpiewy i tańce narodowe śląsko-cieszyńskie bawiły doskonale zebraną publiczność”.W tym samym roku Sianki przyjęły na wypoczynek sześciuset pięćdziesięciu letników w prywatnych kwaterach, a gdyby nie „ciasnota mieszkaniowa” – pisał z przytykiem dziennikarz – byłoby ich jeszcze więcej. We wrześniu z pompą oddano do użytku dom wypoczynkowy dla młodzieży szkół średnich. Zbudowano go z drobnych, dziesięciogroszowych datków. Uzbierane w ten sposób sto dwadzieścia tysięcy złotych rozdzielono między Towarzystwo „Dzieci na Wieś” oraz Towarzystwo Nauczycieli Szkół Średnich i Wyższych. „TNSW dodało jeszcze własne fundusze, zakupiło pięciomorgowy szmat lasu na wzgórzu naprzeciw stacji kolejowej i dzięki troskliwej opiece Apolinarego Laskowskiego w ciągu jednego roku wzniesiono piękny dom letniskowy. Budynek jest wygodnie urządzony, posiada na piętrze sypialnie na sto łóżek, na parterze zaś kuchnię, salę jadalną oraz mieszkanie dla kierownika kolonji i służby”.Na ile poważnie zaczęto traktować Sianki i przyległe tereny, świadczą inne publikacje z tamtego okresu. W jednej z nich podkreślano niespotykany dotąd rozwój turystyki i sportów zimowych na ziemi turczańskiej, ale zwracano przy okazji uwagę, że trzeba iść dalej i rozszerzyć pas turystyczny przy granicy z poziom życia mieszkańców górskich wsi miał się zmienić, a przyjezdni mieli czerpać radość z pobytu w atrakcyjnym krajobrazowo zakątku, to należało przygotować bazę wypoczynkową. Nocowanie w podłych warunkach sanitarnych i żywienie się jedzeniem z niekoniecznie czystego źródła nie mogło – mimo najlepszej zachęty – przyciągnąć wielu amatorów takich Zaleszczykach czy Skolem poziom oferty turystycznej był już na przyzwoitym poziomie, stąd miejscowości aspirujące do miana letnio-zimowych kurortów musiały starać się im dorównać. Tym bardziej że prasa podawała: „Charakterystyczne dla terenów narciarskich w Bieszczadach są łagodnie pochylone zbocza, szczególnie piękne w części zachodniej w okolicach Sianek i Przełęczy Użockiej”. Liczono też na rozwój komunikacyjny. Wiosną 1933 roku publicznie wyrażano nadzieję, że wraz z rozpoczętym poszerzaniem pasa turystycznego w okolicy Sianek i Przełęczy Użockiej możliwe będzie uruchomienie stałych kursów pociągu pospiesznego wzdłuż Karpat, tzw. Expressu Podkarpackiego. Pociąg – w zamierzeniu pomysłodawców – miał być nie tylko szybszy od jeżdżących dotychczas, ale też wygodniejszy, by zechcieli z niego korzystać również najbardziej majętni obywatele. W wagonie restauracyjnym mogliby smacznie zjeść, a do posiłku wypić lampkę przedniego tym samym roku Henryk Gąsiorowski wydał Przewodnik po Beskidach Wschodnich, a w zasadzie jego pierwszą część, poświęconą Bieszczadom. Tak pisał w nim o zimowych walorach narciarskich Sianek:Obfituje w nie (…), zwłaszcza na wschód od szosy do Turki, gdzie rozpoczyna się właściwy Bieszczadom bezleśny ich pas pd. [południowy] pokryty gęstą siecią osiedli, poprzegradzanych mnóstwem garbów i wierchów, jakby stworzonych do tego sportu (…). Oznakowano szlaki Sianki–Jaworów przez Szczawinkę i z Jaworowa przez Katarzynkę do Butli (…), przez przełęcz Płośnie do dolnej Libuchory i stąd na Ruski Put. Wreszcie z Libuchory przez Tysową, Jedlinę i Prypir do Husnego. Wszystko to są przejażdżki łatwe, nienużące, po terenie przystępnym i zaludnionym, nie nasuwają więc ani trudności terenowych, ani noclegowych. W każdej niemal wymienionej miejscowości istnieją zorganizowane staraniem T-stwa Krzewienia Narciarstwa w Krakowie punkty Sianki zmieniły oblicze na gładsze, zapowiadane także w przewodniku Gąsiorowskiego. Zbudowano kolejne wille, pensjonaty i najbardziej reprezentacyjne, liczące sto pięćdziesiąt miejsc noclegowych schronisko Ligi Popierania Turystyki. Wzniesiono je za sto osiemdziesiąt tysięcy złotych z funduszy Ministerstwa Komunikacji, Przemyskiego Związku Narciarskiego, Państwowego Urzędu Wychowania Fizycznego oraz Polskiego Związku Narciarskiego. Pierwsi goście zameldowali się w nim 1 marca 1936 roku, w dniu oddania do użytku. Paradoksalnie na koniec zimy, choć w tym rejonie śnieg nierzadko utrzymywał się nawet do sześćset metrów na północny zachód od stacji kolejowej budynek był, jak podawano w folderze reklamowym, najlepiej wyposażonym pod względem turystycznym w Siankach. Stał na wysokiej kamiennej podmurówce, miał taras, piętro i zagospodarowane poddasze. Przypominał te wznoszone przed wojną w znanych kurortach na Huculszczyźnie – Worochcie, Jaremczy czy Żabiem. Na zachowanych fotografiach widać, że także wnętrza nie są w stylu bieszczadzkim, lecz huculskim. Oddają to zdobienia sufitów, stołów i krzeseł w jadalni, a także huculskie rzeźby i misy. Obiekt miał centralne ogrzewanie, bieżącą wodę i własny agregat prądu, a główną ścianę zdobił majolikowy portret marszałka Józefa Piłsudskiego. Pierwszeństwo w kwaterowaniu zyskiwali członkowie LPT, ale podwoje schroniska otwierały się też dla innych. Również latem budynek rozbrzmiewał gwarem gości. Wyprawiali się oni na górskie wędrówki daleko poza wieś, na dzisiejsze obszary Bieszczadzkiego Parku Narodowego, w tamtejsze pasmo schronisku palaczem był Wasyl Hładysz. Nie dostał tej posady za nic, lecz za zasługi. Młodzian trafił do wojska akurat w czasie, gdy tworzono tam specjalne oddziały pomocne w akcji propagandowej, która miała przekonać do polskości ruską szlachtę zagrodową. Wasyl był synem ruskiego chłopa, ale związanego mocno z siańskim dworem (właściciel dworu Franciszek Stroiński umarł ponoć na rękach Rusina). Gdy ukończył służbę wojskową, akurat wkrótce po oddaniu do użytku schroniska, natychmiast znalazł pracę. Podobne wyróżnienie otrzymał jeszcze jeden młody Rusin z lata później Wasyl Hładysz, zapewne krewny Katarzyny Hładysz (Ładysz, po mężu Fedyczkanycz), poszedł na wojnę. Oddział, w którym walczył, szybko został rozbity przez Niemców, a on sam i reszta ocalałych na rozkaz przełożonych zaczęli przedzierać się w rodzinne strony. W czasie przeprawy przez Wisłę pod Szczucinem wpadli w ręce wroga. Pod lufami razem ze schwytanymi kilkudziesięcioma cywilami, w tym kobietami i dziećmi, zagnano ich do pobliskiej szkoły, a budynek podpalono. Z tej pułapki Wasyl wydostał się tuż przed podłożeniem ognia. Wyskoczył przez okno, a wystrzelone za nim kule szczęśliwie go ominęły. Pozostali najpewniej zginęli w domu wrócił późną jesienią 1939 roku, ale już nie do pracy w zajętym przez wojsko radzieckie schronisku. Zajął się naprawą zegarków. Zresztą reperował je i nastawiał na życzenie jeszcze przed wybuchem wojny. Któregoś dnia Sowieci nakazali mu zdemontowanie dużego zegara w kaplicy dworskiej i zawieszenie na wieży ratusza w Turce. Gdy Wasyl w obstawie przyszedł do kaplicy, zobaczył tylko gołą ścianę. Nigdy nikt się nie dowiedział, kto zdjął i schował zegar. Oraz co stało się z nim po władze nagłaśniały walory górskiej okolicy, pisano o niej coraz więcej. Wychodzący we Lwowie periodyk„Wschód” (ukazywał się trzy razy w miesiącu) donosił wiosną i latem 1936 roku o wielkich możliwościach powiatu turczańskiego, zwłaszcza jego miejscowości wypoczynkowych. Nadmieniał, że w powiecie swój początek biorą aż trzy rzeki: San, Dniestr i Stryj, zwracał uwagę na pasmo połonin z najwyższym, liczącym 1407 metrów Pikujem, coraz to nowe oznakowane szlaki do wędrówek (wycieczki pół-, jedno- i dwudniowe, między innymi na Bukowe Berdo, Kińczyk Bukowski, Starostynę i Pikuj) oraz niezłą komunikację kolejową, choć w sezonie letnim i zimowym konieczną do poprawy – na przykład poprzez uruchomienie bezpośredniego połączenia Sianek i pobliskiego Rozłucza z Przemyślem. Nie zapomniano również o tym, że dla przybysza z głębi kraju, a także z zagranicy nader ciekawym doświadczeniem będzie zetknięcie się z tutejszą kulturą. Autor jednego z artykułów podkreślał przenikanie się w rejonie turczańskim wpływów grupy bojkowskiej i łemkowskiej, a jednocześnie istnienie zaścianków szlacheckich, które wciąż zachowują dawne nie zawsze było tak atrakcyjnie, jak widzieli to miejscowi. Pewien krakowski dziennikarz w styczniu 1938 roku wybrał się do zachwalanego „kurortu”, gdzie spędził kilka dni. Po powrocie wysmażył artykuł, którego treść musiała podciąć nogi zarówno włodarzom terenu, jak i gestorom bazy turystycznej. Nie na wszystko mieli wpływ, mimo to reporter ich nie na peron podróżnych wita przede wszystkim strzępiasta, oleista para wydobywająca się spod kół wagonów i bijąca wprost w drzwi. Wszystko, co ma miejsce potem, jest tylko innymi stanami tej kolejowej pary. (…) Lud czeka na śnieg (…), bowiem ten, który spadł przed tygodniem, zamienił się w twardy beton zjeżdżony deskami narciarzy ze Lwowa, Warszawy, Wilna, Gdyni… Na Kiczerce ludzie łamią nogi. Szczawinka pokryta jest wydmami piasku… Śnieżny raj w Siankach zamienił się w wybetonowane piekło. Beton – to także coś, ale zostawmy go polskim tkwią w śniegu strzeliste świerki o gałęziach opancerzonych bielą i uginających się pod niezwykłym ciężarem. Śnieg pokrywa hełmem przysadkowate krzaki – leśny drobiazg – a jesienne patyki wydobywające się spod białej pokrywy wyglądają jak szpady tych rycerzy-krzewów. (…)Sianki stanowią ładny punkt wypadowy na liczne wycieczki znaczące się naprawdę pięknymi drogami leśnymi i kilkukilometrowymi, długimi zjazdami. Z Sianek można podejść na Kińczyk Bukowski, na Halicz, zdobyć Pikuj (…). Z Sianek lub Sokolik można poprowadzić mały rajdzik przez Halicz do Ustrzyk Górnych lub Stuposian. Można wyleźć na Magurę lub Szczawinkę (obydwa zjazdy do Butelki), można wywindować się na Ruski Put. Na turystów-narciarzy ciekawych wyglądu ziem Rzeczypospolitej, na obserwatorów życia chłopskiego i żydowskiego czekają okolice Starego Sambora, Rozłucza, Turki – te tak spaskudzone bezplanowym budownictwem, obliczonym tylko na zysk – letniska i zimowiska ze względu na swe warunki terenowe mogłyby się stać jedną z najpiękniejszych w Polsce linią klimatyczno-zimową, lecz (…) pokryte niewykończonymi od lat obskurnymi pensjonacikami, kramikami, małomiasteczkowymi ruderkami (jest to dziwne, że Żydzi – tubylcy górscy – nigdy nie przyjmują stylu budownictwa górskiego obowiązującego tradycyjnie w danej okolicy, lecz stawiają zawsze i wszędzie parterowe domki z małego miasteczka, o ścianach pociągniętych niebieską farbą) (…) przedstawiają dzisiaj mieszaninę stylów – nie do większą przyjemność sprawia pobyt w schronisku najpiękniejszym schronisku w Polsce. Jest ono jedyną ostoją w tej dzikiej mieszaninie stylów. Zbudowane kosztem ok. 170 tys. zł, obwarowane komfortem. Pięknie rzeźbiony sufit w jadalni, rzeźbione krzesła, drewniane świeczniki, huculskie misy i…. Bujda, powiedzmy po prostu. Tym bardziej boli ta bujda, im więcej podoba się człowiekowi wewnętrzny i zewnętrzny wygląd w prospektach – w rzeczywistości: 1) elektryka – ale motor się zepsuł i wobec tego siedzi się przy świecy, ewentualnie przy lampie (czasem brak nafty), 2) woda bieżąca, ciepła w kuchni, zimna (rano w miednicy), 3) centralne ogrzewanie (w rezultacie wszyscy kaszlą i kichają z powodu jakiegoś zasadniczego błędu w konstrukcji kaloryferów, które grzeją, jak im się chce).Czy dosyć? Dodajmy do tego jedzenie, o którym goście mówią z lekkim zażenowaniem, dodajmy jeszcze ceny. Ceny! Dzień w dwuosobowym pokoju kosztuje 6 zł od osoby! Jedzenie skąpe i śmiesznie złe. (…) Nie wiadomo właściwie, gdzie się podziewa bezpośredni zarząd tego schroniska. Kto decyduje o kuchni, o motorze elektrycznym i o spoglądają na siebie, na rzeźbiony sufit, na suche ziemniaki z kwaśnym mlekiem przygotowane na kolację i czekają na śnieg… (…). Nie dlatego, że byłyby dobre zjazdy, ale dlatego też, by śnieg zakrył tę wstydu godną linię klimatyczną albumie Pawła Kusala Zapomniane Bieszczady można obejrzeć kilkadziesiąt starych pocztówek z lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku, na których ukazano Sianki. Także w zimie. Wszędzie gruba warstwa śniegu, zadowoleni narciarze, skąpane w białym puchu chaty, zaprzężone do sań konie. Czy fotografów spotkało wyjątkowe szczęście, zjawiali się w kurorcie tylko w czasie takich zim, czy jednak to krakowski dziennikarz miał pecha?W 1938 roku w Siankach czekały na turystów prawie dwa tysiące miejsc noclegowych. Zimą oprócz tras narciarskich funkcjonowały też niewielka skocznia i tor saneczkowy, a latem dostępne były boiska do siatkówki i koszykówki oraz kort tenisowy. Każdy budynek dla turystów miał też w ofercie coś ekstra. Prowadzony przez Genowefę Stefańską pensjonat Szczawinka (dwadzieścia cztery pokoje, osiemdziesiąt łóżek) zachęcał potencjalnych gości własną restauracją, piekarnią, sklepem spożywczym i smaczną kuchnią „prowadzoną dietetycznie”. Żeby zamówić pobyt, wystarczyło wysłać telegram lub też zadzwonić pod numer telefonu prezentowała się willa Nasz Dom, urokiem przyciągała też willa Halina. Kto chciał, mógł nocować w skromniej wyposażonych tańszych kwaterach prywatnych. Nie zawsze było w nich stałe wyżywienie, dlatego w folderach reklamowych poświęconych Siankom informowano: „W miejscu kilka restauracyj i kuchen domowych, 4 sklepy spożywcze, bufet kolejowy, piekarnia, 2 wyrąby mięsa, wędliniarnia. Dowóz żywności codziennie w miarę potrzeb zapewniony”.Nie zapomniano też o kulturze i rozrywce. Istniały dobrze wyposażona biblioteka i wypożyczalnia książek, dostępna była na bieżąco prasa, działał amatorski teatr, a w lokalach organizowano przy orkiestrze zabawy i stacji kolejowej w Siankach panował nieustanny ruch. Ludzie przyjeżdżali i odjeżdżali, a linię do Turki i Lwowa uznawano za wzorową. Oblegany był bufet dworcowy, sześć sklepów spożywczych nie nadążało chwilami z obsługą klientów. Koleje państwowe nieźle zarabiały, ale dla większej zachęty podróżnych wprowadzały zniżki na przejazdy w sezonie wakacyjnym bądź feryjnym. Powiadamiała o tym lokalna prasa, zachwalając podejście kolejarzy do do Sianek lub Sławska na minimum osiem dni uzyskiwali prawo do sześćdziesięciu sześciu procent zniżki. Ponadto posiadacze kart członkowskich Ligi Popierania Turystyki mogli bezpłatnie skorzystać z kursu narciarskiego. W sezonie zimowym 1938/1939 pobyt w hotelach LPT w Sławsku i Siankach w zależności od pokoju kosztował od czterech i pół do sześciu złotych za dobę. Warto odnieść te kwoty do wysokości ówczesnych zarobków i cen. W drugiej połowie lat trzydziestych w Polsce przeciętne zarobki pracującego umysłowo mężczyzny wynosiły dwieście osiemdziesiąt złotych miesięcznie, robotnika zaś niewiele ponad sto złotych miesięcznie. Kobiety zarabiały nawet o połowę mniej. Kilogramowy bochenek chleba kosztował około sześćdziesięciu groszy, kiełbasa wieprzowa – niecałe dwa złote za kilogram, a za męskie półbuty trzeba było zapłacić dwadzieścia pięć zapisów dokumentalistów wynika, że w tym i poprzednim roku w Siankach wypoczywało jednocześnie półtora tysiąca gości, choć była możliwość przyjęcia naraz nawet trzech tysięcy. Oprócz miejsc w znanych już hotelach, schroniskach i pensjonatach mogli oni bez problemu znaleźć kwaterunek w dwunastu domach tutejszych wieśniaków. Dali się oni przekonać, że przy niewielkim nakładzie sił mogą zyskać więcej, niż utrzymując się wyłącznie z pracy w gospodarstwie. Nie tylko wzbogacić swój trzos, ale też poprawić warunki mieszkaniowe i Fedyczkanycz opowiada:– Sianki z miesiąca na miesiąc zyskiwały na popularności. Zimą wąskimi dróżkami jeździły konie zaprzężone w sanie. Siedzenia były wymoszczone słomą lub pokryte kocami, żeby turyści nie marzli w tyłki. Niektórzy życzyli sobie przejażdżkę poza wieś, a właściciele zaprzęgów za odpowiednią opłatą spełniali to życzenie. Z całej Galicji, najczęściej ze Lwowa, przyjeżdżały wytworne damy i eleganccy panowie. Wieczorami urywałam się z domu, żeby popatrzeć, jak tańczą. Dla młodej dziewczyny z ubogiej rodziny były to jedyne chwile wytchnienia. Tato umarł jeszcze w dwudziestym ósmym roku, a mama ciągle chorowała i nie mogła zajmować się gospodarstwem. Prawie wszystkie obowiązki spadły na mnie… Pan patrzy na moje ręce, jedna krzywizna. Jak je nieraz pokręci, to nie wiem, co mam z bólu tle drewnianej cerkwi stoją dwaj mężczyźni. Nie da się rozpoznać, nawet przy zbliżeniu, po ile mogą mieć lat. Ubrali się w tradycyjne bojkowskie stroje i wyraźnie pozują do obiektywu. Nieco z boku na trawie, w pozycji półleżącej tkwi inny mężczyzna, odziany w szarą marynarkę i kapelusz, a tuż za nim rządkiem siedzi czworo dzieci. Dalej pokryte słomą chyże, część mieszkalna i gospodarcza pod jednym dachem jak w innych bieszczadzkich wioskach. Po lewej las, chyba świerkowy lub świerkowo-jodłowy, po prawej południowy stok porośniętej iglakami Kiczery Siankowskiej, a w głębi zarys połonin. Ta fotografia, wydana w formie pocztówki przez niejakiego Grossmana z Turki, będzie wkrótce kupowana przez turystów i wysyłana z pozdrowieniami w Polskę. Kilkadziesiąt lat później odnajdzie ją na pchlim targu niestrudzony poszukiwacz starych we fragmencie cerkiew greckokatolicką pod wezwaniem Świętego Eliasza wzniesiono w 1908 roku na prawym brzegu Sanu. Nie była pierwszą ani ostatnią we wsi. Zbudowano ją dlatego, że wcześniejsza nie mieściła już wszystkich wiernych w szybko rozwijających się Siankach. Jej losy były dość burzliwe. W międzywojniu przechowywano w niej cenne księgi cerkiewne z początku XVIII wieku. Od września 1939 do czerwca 1941 roku, a więc do wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej, nie była użytkowana. Pewnej nocy znany z nazwiska tubylec wykradł z niej dzwon i na furze przetransportował do starej świątyni, stojącej na zachodnim brzegu Sanu. Podczas wojny prowizor cerkiewny większość sakraliów wymienił na żywność. Podobno ocalały tylko ikona Matki Bożej, żyrandol i kielich, które przekazano do pobliskiego Jaworowa. Niezbyt długi żywot cerkwi dopełnił się po 1945 roku i utracie Sianek przez Polskę. Lokalne władze radzieckie zażądały, by unici rozebrali świątynię i złożyli w innym miejscu, tyle że w tamtym czasie we wsi mieszkało niewiele rodzin i nie były one w stanie podołać zadaniu. Wkrótce rękawy zakasali żołnierze graniczni. Zdemontowali przybytek do ostatniej belki, zapakowali na ciężarówkę i wywieźli. Można się domyślić, że drewniane elementy posłużyły do budowy obory lub przewrotność historii. Nie pierwsza i nie druga okupacja, nie działania wojenne, lecz czas pokojowy doprowadził do zniszczenia cerkwi. Nie lepiej komuniści obeszli się z siańskim kościołem, powstałym prawdopodobnie w 1917 lub 1918 roku. Drewniana neogotycka budowla była filią parafii w Boryni i stała nieco ponad dwieście metrów na południowy zachód od stacji kolejowej. Służyła polskiej mniejszości do wiosny 1940 roku. W czasie wojny świątynię kilkakrotnie splądrowano, a wyposażenie zniszczono. Bryła kościoła zachowała się do 1945 roku, kiedy Sowieci przebudowali go na dom dla oficera wojsk pogranicznych. Rozebrali wieżę, obniżyli dach i wybudowali dodatkowy strop, później jednak nie inwestowali. Ostatecznie lokator przeniósł się do lepszego budynku, ten zaś ciężkim sprzętem zrównano z ziemią. Na fundamentach z kamienia kierownictwo kołchozu zbudowało przypadków niszczenia świętych miejsc w nowym pasie sowiecko-polskiej granicy było więcej. Działo się tak głównie po dzisiejszej stronie Rzeczypospolitej, gdzie jeszcze przez blisko trzy lata po zakończeniu wojny Ukraińcy bili się z Polakami, a ogień trawił zabudowę cywilną i sakralną.***Ludzie cieszą się słońcem i śniegiem, Sianki przeżywają rozkwit, ale to już ostatnie takie chwile. Europa jest podzielona – niektóre państwa chcą nowych terytoriów, innym nie daje się prawa do samostanowienia. Również na pograniczu polsko-czechosłowackim tli się konflikt. Rusińscy działacze narodowi coraz głośniej domagają się dla siebie większych przywilejów, skarżą się na opresje ze strony Polaków. Na rok przed wybuchem drugiej wojny obecna od dawna w Siankach straż graniczna ustępuje miejsca Korpusowi Ochrony Pogranicza. Funkcjonariusze KOP też mają strzec granicy, ale są znacznie mniej przychylnie nastawieni do Rusinów, coraz częściej już określanych Ukraińcami. Szykanują i zastraszają miejscowych ukraińskich działaczy narodowych. Ci nierzadko trafiają na przesłuchania, a potem do aresztu. Wychodzą stamtąd z siniakami na twarzy, z obitymi tym samym czasie kawałek dalej, już na Zakarpaciu, ukraińscy działacze niepodległościowi ogłaszają powstanie tak zwanej Ukrainy Karpackiej – autonomicznego państewka w granicach Czechosłowacji. Jednocześnie organizuje się zalążek ukraińskich sił zbrojnych pod nazwą Sicz Karpacka. W jej szeregi wstępują ochotnicy nie tylko z polsko-czechosłowackiego pogranicza, ale i z pozostałych części Galicji. Są zdeterminowani bronić nowo ustanowionej enklawy i bić się o marcu 1939 roku Zakarpacie przechodzi w ręce Węgier, mniej tolerancyjnych niż Czechosłowacy. Węgrzy brutalnie rozprawiają się z ochotnikami galicyjskimi ciągnącymi do Siczy. Pod strażą odstawiają schwytanych do Sianek, gdzie już czekają na nich wrogo nastawieni strażnicy KOP. Nie przebierają w środkach, a pewnego dnia leją ich tak, że od ciosów i kopniaków życie tracą czterej młodzi Ukraińcy. We wsi wstrząs, ale nikt oficjalnie nie zwraca się przeciwko polskim oprawcom. Ofiary zostają pogrzebane pod krzyżem obok kościoła, gdzie z czasem miejscowi postawią im niewielki pomnik. Przetrwa tylko kilka lat, do drugiego wejścia Sowietów w 1944 roku, którzy zamienią go w istniejącą osiem miesięcy Ukrainę Karpacką zastępuje Karpato-Ukraina, efemeryczny organizm na Rusi Zakarpackiej. Mimo że ma nadzieje na przetrwanie, funkcjonuje jedynie cztery dni. Nie zostaje uznany przez żadne państwo, a najbardziej cieszy się Polska, niechętna dążeniom do niezależnego ukraińskiego bytu. Wiosną 1939 roku przestaje istnieć również Sicz Karpacka. Kilka lat później jej żołnierze zasilą w niemałej części oddziały Ukraińskiej Powstańczej nieudanego przed wojną wybicia się na niezależność ukraińscy historycy opisują jako patriotyczny zryw stłumiony wespół przez Węgrów i Polaków. Autorzy książki o rejonie turczańskim z 2002 roku podkreślają bezwzględność funkcjonariuszy KOP, przywołują też rzekome słowa polskiego nauczyciela z Turki do swoich kolegów, że będąc w Siankach, „napił się rusińskiej krwi”.Zanim Hitler i Stalin zagarną Polskę, w Siankach odbędą się ogólnopolskie zawody automobilowe, powstaną kolejne plany rozbudowy letniska i zimowiska (między innymi o basen kąpielowy i nową trasę zjazdową), na wypoczynek przyjadą setki osób. Życie będzie się toczyć po staremu. Jeszcze w maju 1939 roku „Polska Zbrojna” zamieści na swych łamach list od dzieci z Sianek: „Proszą one tych panów narciarzy, których spotykają zimą u siebie, o pomoc dla szkoły polskiej w Siankach i dla siebie. Chodzi o podręczniki (…) szkolne, książki do biblioteki, odzież, obuwie”. Adresowany do żołnierzy narciarzy list przyjęto ze zrozumieniem. Wsparcie rzeczowe dla uczniów było przygotowywane, ale już do nich nie wrześniu 1939 roku wioskę-kurort podzieliła granica sowiecko-niemiecka. Wieś jak szereg innych w dolinie górnego Sanu przeszła gehennę. Mieszkańców chałup położonych z prawej strony Sanu Sowieci wygnali z domów i wysiedlili na Wołyń. Tam trafiła też Katarzyna Ładysz.– Żołnierze nie pozwolili porządnie się spakować, więc każdy brał, co pod ręką. Wrzeszczeli, ponaglali, a już po godzinie prowadzili nas pod kolbami karabinów. Ludzie z lewego brzegu, teraz niemieckiego, jeszcze zostali. Cieszyli się, że dalej mogą siedzieć na swoim, i płakali, że nagle stracili kontakt z krewniakami z drugiej strony dwa lata później, po ataku Niemiec na ZSRR w czerwcu 1941 roku, większość wypędzonych wróci z Wołynia do bieszczadzkich Sianek. Zabraknie tylko Żydów – zostaną zamknięci w getcie w Równem i zgładzeni, choć kilkorgu uda się wrócić i przetrwać jakiś czas w samych Siankach. Pomogą im w tym żydowscy poborowi z armii węgierskiej, którzy przez kilka zimowych miesięcy będą stacjonować we wsi i odśnieżać trakty prowadzące w kierunku Turki i Lwowa. Któregoś dnia odejdą dalej na wschód i już nie wrócą, a nieliczni Żydzi bez pomocy z zewnątrz nie zdołają przetrwać.– Do dziś widzę ich twarze, te młode i stare, bo przez lata żyliśmy obok siebie – wspomina Katarzyna. – Za dziecka u pewnego Żyda w sklepie regularnie robiłam zakupy. Chyba mnie nawet lubił, bo czasami dorzucił za darmo cukierka. To była taka czerwona landrynka wyciągnięta z wielkiego słoja. Zawsze ssałam ją powoli, żeby jak najdłużej zatrzymać w ustach malinowy nie skończyła jeszcze osiemnastu lat, kiedy wzięła ślub z Ukraińcem Janem Fedyczkanyczem. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia, a do ślubu przymusiło ją życie.– Kiedy w chacie same kobiety, codzienność staje się nieznośna. Chłop to chłop, ma więcej siły i pomyślunku do pracy w gospodarstwie. No i rodzina zyskuje poważanie. Cóż znaczy wdowa z dziećmi? Prędzej ich ktoś oszuka niż Janowi dwie dziewczynki.– Młodszą Hanię dźwigałam na plecach aż do jedenastego roku życia. Nie umiała chodzić, nic wkoło siebie sama nie zrobiła. Lecz stał się chyba cud, bo bez pomocy lekarzy, wyłącznie siłą woli Hania postawiła w końcu pierwszy krok. Tylko w głowie jej się nie poukładało. Od początku miała w niej bałagan i tak już zostało. Pan widzi. Śmieje się do siebie cały dzień albo siedzi osowiała. Nie wie, kiedy piątek, kiedy niedziela. Prawie nie mówi. Tylko dużo słucha, najchętniej głosów z 1945 roku rodzina Fedyczkanyczów znowu stanęła przed groźbą wysiedlenia. Sowieci drugi raz w ciągu sześciu lat oczyścili z mieszkańców kilometrowy pas na prawym brzegu Sanu, a na rzece wytyczyli granicę z sięga pamięcią do tamtych dni:– Wojskowi dali nam wybór: albo wybudujemy sobie chałupę na podworskich gruntach, z dala od Sanu, albo będziemy musieli wyjechać. Pochodziliśmy z Sianek, tu nasze źródło, więc zostaliśmy. Cztery ściany skleciliśmy z rozebranych w połosie [strefie przygranicznej – przyp. KP] budynków. Podobnie zrobili inni, byle jak, naprędce, bo nikt nie wierzył, że długo tu zostanie. Ludzie myśleli: skoro już dwa razy nas przepędzano, to nie wiadomo, co jeszcze się wydarzy. Żyliśmy w ciągłym pogotowiu i w przeświadczeniu, że pewnego dnia znowu trzeba będzie pakować polskiej stronie Sianek życie toczyło się do 2 czerwca 1946 roku. Tego dnia o świcie wojsko nakazało mieszkańcom opuścić wieś. Mogli zabrać tylko rzeczy osobiste, żadnych zwierząt, sprzętów, wozów.– Stałam nad rzeką i patrzyłam na dramat współziomków – szepcze Katarzyna. – Żołnierze wyganiali ludzi na podwórza, a potem podpalali domostwa…Została jedynie cerkiew pod wezwaniem Świętego Stefana, ale rok później i ona spłonęła. Tak przestały istnieć lewobrzeżne 1948 roku komuniści zabrali gospodarzom ziemię, bydło i maszyny. Z zagrabionego mienia utworzyli we wsi kołchoz. Ludzie pracowali na państwowym za psi grosz i wylewali litry potu. Ale nikt głośno nie narzekał. Za krytykę można było zgnić w obozie. Jak ten Wasyl czy jak mu tam było, opowiada gospodyni, który pewnego razu ośmielił się podważyć sens istnienia kolektywizacji. W dodatku po kryjomu trzymał w oborze dwie krowy holenderki. Tymczasem władza pozwalała hodować na własny użytek tylko jedną…Katarzyna przepracowała w kołchozie czterdzieści lat, tak samo jak jej mąż nieboszczyk. Nie był jeszcze stary, trochę po sześćdziesiątce…– Mógł żyć, ale wiem, że każdy tam na górze ma zapisany wiek i że nie warto kłócić się z chwilę siedzi zamyślona tym wspomnieniem, lecz potem się ożywia i próbuje wstać z ławki. Kiedy ból nie pozwala, poirytowana krzyczy do Hanki:– Daj torebkę! Tę z szafy!Córka przynosi, lecz Katarzyna nie może jej otworzyć, trzęsą się jej ręce. Wreszcie wyciąga zawinięty w papier niewielki metalowy przedmiot. To nieśmiertelnik numer wz. 39.– Nosił go na szyi w wojnę mój mąż, jak każdy żołnierz. Zmobilizowano go do wojska polskiego jeszcze w sierpniu trzydziestego dziewiątego roku. Ta blaszka jest moją jedyną pamiątką po Janku, nie licząc dwóch starej szafie leży jeszcze coś. Hanna kładzie kwadratowy pakunek na stół, matka rozwija.– Trudno uwierzyć? – pyta retorycznie i demonstruje polską flagę z orłem w koronie. – Dostałam kiedyś od turystów z Polski. Wyciągam ją tylko na specjalne okazje. Dzisiaj taka jest, rodacy do mnie przyjechali…„My, pierwsza brygada…” – intonuje nieoczekiwanie gospodyni i przypomina, że tę legionową pieśń nucił często jej ojciec.– On nauczył mnie kochać Polskę. Żal mi tylko, że tak mało jej zna w ojczystym języku co najmniej kilkadziesiąt piosenek: żołnierskich, biesiadnych, religijnych. Drugie tyle w języku ukraińskim. Do niedawna występowała na imprezach w Siankach, Turce i Boryni, a ludzie podziwiali, że ma w sobie tyle werwy.– Głos mam taki sobie, za to mój świętej pamięci ślubny śpiewał tak, że chcieli go wziąć do chóru we Polka z Sianek ma też dorobek poetycki. Wyjmuje z szuflady kolorowe fotografie i opowiada:– O, tu recytowałam wiersze w czasie dożynek, a tu na święcie rejonu. Niektóre moje utwory to nawet w gazetach drukowali i jeszcze przysyłali za to malutkie okienka chatki Katarzyny widać szutrową drogę. Codziennie przechodzi nią mieszkający nieopodal Stepan Wasyłeczko, wójt Sianek.– Mąż trzymał go w cerkwi do chrztu. Rządzi już czwartą kadencję. Nie jest najgorszy, choć mógłby mnie częściej przyszedł zapytać ją o zdrowie, a ona mu na to: „Stepan, już nie daję rady. Oddaj mnie do domu opieki. I Hanię też, bo co biedna sama pocznie”. Wójt pokiwał głową i poszedł. Już miesiąc, jak nie zajrzał do Katarzyny. Zapewne dlatego, że ma na głowie sprawy urzędowe. Od dawna zabiega o otwarcie w Siankach pieszego przejścia granicznego z Polską. Jeździ do Lwowa, pisze do Kijowa. Wysłał nawet list w tej sprawie do swego prezydenta, ale nie dostał odpowiedzi. Na razie wywalczył zgodę na organizację dni dobrosąsiedzkich. „Pierwszego i drugiego lipca mieszkańcy gmin z obu stron granicy spotkają się przy źródle Sanu – zapowiada. – Niepodobna żyć tak blisko siebie, a móc oglądać tylko las i połoniny. Mam zresztą większe plany. Do Sianek powinien kursować pociąg z Przemyśla, trzeba odbudować pensjonaty i schroniska, żeby było jak przed wojną”.Źródło Sanu to dobre miejsce. Przed wojną organizowano przy nim rozmaite uroczystości, święcono wodę, śpiewano i tańczono. Katarzyna jeszcze jako dziewczynka chadzała tam z rodzicami. Na dowód pokazuje czarno-białe zdjęcie. Jest ciągle wyraźne, tylko miejscami popękane. Nastoletnia pyzata blondynka z długim warkoczem, ubrana w tradycyjną ukraińską soroczkę, stoi uśmiechnięta na łące. Za nią, na dalszym planie, jacyś ludzie. Ich postacie są zbyt zamazane, by mogła je rozpoznać, ale to bez wątpienia tutejsi – z Sianek, Beniowej, okolicznych wiosek. Z którego roku pochodzi fotografia? Z 1935 lub 1936, bo dziewczyna wygląda na dwanaście, trzynaście źródło kiedyś tylko polskiej, potem niemiecko-radzieckiej, następnie radziecko-polskiej, a jeszcze później ukraińsko-polskiej rzeki wypływa – jak ustalili badacze – spod wzgórza Diwcza na wysokości 856 metrów. Kiedyś w tej okolicy stały chaty, na co wskazuje archiwalna fotografia z krzyżem i odzianymi odświętnie wieśniakami, wykonana najpewniej podczas jakiejś uroczystości religijnej. Ale w opracowaniach naukowych i popularnonaukowych mowa jest również o drugim źródle, bijącym w lesie Rubań i położonym na południowy wschód od szczytu Piniaszkowego. Za główny wyciek Sanu – pisze w Płaju Wojciech Krukar, podkarpacki geograf – zostało uznane przez kartografów z Wojskowego Instytutu Geograficznego, a później – na podstawie opracowanych przez WIG map – również przez komisję niemiecko-sowiecką. To źródło leży najwyżej (923 metry) i najbliżej głównego grzbietu karpackiego, niedaleko słupka granicznego 223. Na drzewie nad nim tabliczka: „Wytik ryki San. 950 m”.Przy którym źródle modliła się i śpiewała młoda Kasia Hładysz-Ładysz? Najpewniej przy tym pod wzgórzem Diwcza. Wskazywałby na to opis Mieczysława Orłowicza, który w pierwszym powojennym przewodniku po Bieszczadach pisze, że San „wypływa w Siankach, między chatami wsi, cokolwiek poniżej Użockiej Przełęczy (859 m)”.Mieczysław Orłowicz przybył kiedyś do Sianek z grupą przyjaciół. To miała być ich baza wypadowa w głąb Bieszczadów Zachodnich. Pisał:W latach przedwojennych jako student lwowskiego uniwersytetu byłem prezesem Akademickiego Klubu Turystycznego we Lwowie i w tym charakterze prowadziłem przez kilka lat z rzędu cały szereg wycieczek (…) w Karpaty Wschodnie. Zwiedziliśmy (…) wszystkie ważniejsze szczyty Gorgan, Bieszczad Środkowych, pasma Czarnohory, Beskidów Huculskich, zapuszczaliśmy się nawet wielokrotnie do położonych na terenie dzisiejszej Rumunii Karpat Marmaroskich, Alp Rodniańskich i Szwajcarii Bukowińskiej. Jedno tylko pasmo pozostało nam całkowicie obce, tj. Bieszczady Zachodnie od Sianek po Smerek. Powodem tego były fatalne połączenia kolejowe ze Lwowa do Sianek. Zresztą przyznam się szczerze, że nie mieliśmy o tych górach, zaliczanych niesłusznie do Beskidów Środkowych, jako do terenu turystycznego, zbyt dobrego 6 do 9 sierpnia 1933 roku Orłowicz razem z sześcioma kolegami z warszawskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Turystycznego wędrował przez zachodnią część Bieszczadów. Potem sporządził notatki:Doznałem bardzo miłego rozczarowania. Przekonałem się bowiem, że pasmo to należy niewątpliwie do najbardziej interesujących wśród naszych Beskidów, przypomina pod względem krajobrazu znacznie wyższą Czarnohorę, a przewyższa pod każdym względem o wiele popularniejsze pasmo Bieszczad Wschodnich w okolicy Skolego i Sławska. Gór tych w zimie nie widziałem, sądzę jednakże z konfiguracji terenu i wzniesienia szczytów ponad górną granicę lasów, że stanowią one pierwszorzędne tereny narciarskie. Chociaż wycieczka nasza odbywała się w najpiękniejszej porze tegorocznego lata, w okresie kiedy letniska wzdłuż linji Sambor–Sianki były pełne gości, niezrozumiałym dla nas był fakt, że w ciągu kilkudniowej wędrówki po Bieszczadach Zachodnich (…) nie spotkaliśmy tu ani jednego turysty. W placówce Straży Celnej w Ustrzykach Górnych zapewniano nas, że jesteśmy pierwszymi turystami, jacy zagościli w te strony po latach 5-ciu, i pierwszą wycieczką z Warszawy, jaka zwiedza te góry. Świadczy to o całkowitem niepoznaniu turystycznych wartości omawianego terenu, który czeka jeszcze na swych odkrywców i propagatorów. Czeka on też na brakujące tu jeszcze urządzenia turystyczne (…). Za specjalnie pożądaną uważam budowę schroniska (…), projektowanego przez Przemyskie Towarzystwo Narciarskie, pod szczytem dostrzegł też potencjał turystyczny w lasach, zabudowie i ludziach:Urok krajobrazu podnoszą wspaniałe bukowe lasy, które zasługiwałyby na baczniejszą uwagę naszych przyrodników. W ruskich wioskach u podnóża gór, zabudowanych pięknemi, słomą krytemi chatami, są jeszcze dość powszechnie noszone piękne stroje ludowe (…). Gorzej przedstawia się sprawa z cerkwiami drewnianemi. Wszystkie, które widziałem po drodze, są niestety kryte blachą i straciły w ten sposób cały urok artystyczny (…). Najsłabszym punktem jest komunikacja kołowa wobec bardzo nędznego stanu dróg wiodących do jeszcze jeden fragment z wędrówki przez pasmo połonin. Podróżnik jest nimi wyraźnie zauroczony, dostrzega jednak nie tylko sam krajobraz:Nie chcąc schodzić na nocleg do głęboko położonej wsi Wołosate, skorzystaliśmy z odkrycia prymitywnego szałasu miejscowych bojków tuż poniżej grzbietu i spędziliśmy noc przy ognisku w szałasie. Noc była księżycowa, pogodna, lecz bardzo zimna, to też już o godzinie 5-tej rano rozpoczęliśmy dalszą wędrówkę (…). Na Tarnicy stanęliśmy w południe. Za najpiękniejszy uważam widok z Halicza, a szczególnie imponująco przedstawia się stąd skalisty Krzemień oraz śmiało zarysowane ostre wierzchołki Połoniny Caryńskiej i Połoniny Wetlińskiej. Drogę po nagich połoninach urozmaicały nam oryginalne melodie, wygrywane na trąbitach przez dwóch pasterzy ruskich, z których jeden pasł owce na grzbiecie Krzemienia, drugi zaś odpowiadał mu gdzieś z dalekiej doliny na wschodzie. Złudzenie, że jesteśmy na Czarnohorze, było tembardziej uzasadnione, bo tylko tam słyszy się jeszcze głos trąbit. Schodząc ku dolinie przez obszerne połoniny Szerokiego Wierchu, ugotowaliśmy na jego zboczach pyszny obiad (…). Dopiero o zachodzie słońca stanęliśmy w Ustrzykach i jego znajomi stanęli wreszcie na szczycie Smereka, a z wioski o tej samej nazwie opłacony chłop zawiózł ich końmi na nocleg do Cisnej. Wrócili do Lwowa i Warszawy z doświadczeniem podróży wyjątkowej, w pewnym sensie dziewiczej. Czterodniowe przejście przez połoniny i późniejsza relacja w prasie otworzyły tę część Bieszczadów dla tych, którzy nie wiedzieli o niej nic oprócz tego, że istnieje na mapie.***Katarzyna Fedyczkanycz dożyła osiemdziesięciu ośmiu lat. W lutym 2011 roku na siańskim cmentarzu żegnali ją sąsiedzi, księża z obydwu cerkwi i specjalnie zaproszony na uroczystość polski ksiądz z parafii w Ustrzykach Górnych. Staruszka zostawiła po sobie trochę ubrań i kilka sprzętów, w tym ukochane radio z podziałką ustawioną na odbiór polskiej stacji. A także zapas konserw, które przywozili jej w prezencie turyści. Niepełnosprawna Hanna nie została w rodzinnym domu. Zajęła się nią opieka społeczna i wywiozła poza przy której mieszkała u kresu życia babcia Fedyczkanycz, wylotowa z Sianek w kierunku Boryni, była przed wojną tak zwaną reprezentacyjną. Nie wyróżniała się nawierzchnią spośród innych w siole, ale stały przy niej latarnie. Kurort zelektryfikowano w latach trzydziestych, by wczasowicze nie musieli po zmroku szukać po omacku dojścia na kwatery. Żarówki oświetlały zewnętrzne Sianki, lecz w domach i schroniskach wciąż zapalano świeczki i lampy naftowe. Tylko w dwóch lub trzech pensjonatach lepszej klasy stały agregaty prądotwórcze, choć używano ich zwykle zimą, gdy na narty zjeżdżali goście ze wiedzielibyśmy zapewne, gdzie stały latarnie, a nawet w jakiej liczbie (było ich dwadzieścia), gdyby Paweł Kusal z Leska, kolekcjoner starych fotografii i dokumentów, nie natrafił na kosztorys elektryfikacji Sianek. Szara teczka zawiera plany, opisy, zdjęcia i rysunki silników Diesla, które miały dostarczać prąd. Nosi datę 18 listopada 1935 roku. Jak wynika z napisu, kosztorys przygotowano w Jarosławiu. Można się dowiedzieć, kto był głównym projektantem i skąd sprowadzono maszyny. Dokument cenny o tyle, że wiele innych dotyczących „bieszczadzkiego Zakopanego”, jak tu i ówdzie określano Sianki, bezpowrotnie cokolwiek zostało, po wojnie zniszczyli czerwoni Rosjanie, którzy z zapałem zacierali ślady polskości na Kresach. Od 1944 roku, gdy wieś i przyległe obszary znalazły się w granicach ZSRR, aż do końca istnienia Sojuza w 1991 roku rugowano z przestrzeni wszystko, co miało choćby minimalne polskie zabarwienie. Zostawała wprawdzie zewnętrzna powłoka, stara farba, drewno na domach i mury, ale nic ponadto. Nieliczni Polacy, którzy zrządzeniem losu nadal trwali w rodzinnych stronach, mogli temu jedynie się przypatrywać. Byli zbyt słabi i zbyt zastraszeni, by próbować sprzeciwiać się władzy. Jedyne, co mogli, to przechować pamiątki osobiste, związane z miejscem urodzenia, chrztem, ślubem. Ale i te po latach sowietyzacji traciły znaczenie lub ginęły w mrokach Polacy, z dziada pradziada, z czasem przeistaczali się w ludzi radzieckich. Nie było w tym ich winy – jak inni poddawali się zaplanowanemu procesowi formowania człowieka na modłę radziecką, ponieważ nie mieli innego wyjścia. Mogli się opierać, ale ten opór był daremny. Odraczał jedynie na chwilę to, co nieuniknione – pogodzenie się z realiami. Wbrew sobie, ale nie przeciw nowej „ojczyźnie”.Najstarsi jeszcze po kryjomu próbowali zachowywać tradycję i zwyczaje. Mówili w domach po polsku, czytali wydrukowane w alfabecie łacińskim i przechowane na dnie kufrów książki, ale i oni z czasem odpuścili bądź zapał przerwała śmierć. Ich dzieci tylko z rzadka przejmowały tę kulturową schedę, były już bowiem ulepione z innej gliny. Albo raczej odarte ze starej i pokryte nową. Dlatego nieliczne książki rozsypały się w pył lub posłużyły za podpałkę, a łacinkę zastąpiła ostatnich Polaków w Siankach poszli do radzieckiej szkoły – mieściła się w tym samym parterowym budynku, co wcześniej; w tym, w którym do 1939 roku uczyli się i Polacy, i Ukraińcy, a między nimi także dzieci żydowskie. Białego orła wyparły sierp i młot, portrety poetów polskich ustąpiły miejsca portretom poetów wielkiego Sojuza, piszących zgodnie z duchem czasu. Miejscowi Ukraińcy też nie mogli liczyć, że zobaczą w klasach wizerunki swoich narodowych wieszczów. Franko i Szewczenko byli zakazani i jedynie w niektórych domach po cichu czytano ich dzieła. Do czasu, aż Ukraina uzyskała niepodległość i gdy ściany ozdobiono nowymi korytarzu szkoły uwagę zwraca przestronna gablota. W jej wnętrzu kserokopie i wycinki z dawnej prasy, albumów oraz wydawnictw okazjonalnych. Przedstawiają Sianki z lat dwudziestych i trzydziestych. Na marnej jakości zdjęciach widać pensjonaty, schroniska, stację kolejową z dworcem. Opisy w języku ukraińskim – już stworzone przez współczesnych – tłumaczą uczniom i gościom historię miejscowości. Wybiórczo, nazbyt ogólnikowo, jak gdyby ta wioska u stóp wysokich wzniesień, z widokiem na połoniny, kojarzyła się głównie z chodzi o licytację, kto i jaki miał wkład w rozwój Sianek – owego przyszłościowego kurortu narciarskiego i letniska z wytyczonymi w górach szlakami – lecz o to, by starać się pamiętać o wszystkich ówcześnie żyjących na tym obszarze. Dzisiaj Sianki leżą w Ukrainie. Po polskiej stronie pozostał jedynie wąski pas bez zabudowy z ruinami dworu i legendarnymi już grobami Klary i Franciszka Stroińskich, dawnych właścicieli wsi. Ale wcześniej były w granicach Rzeczypospolitej i stanowiły wieloetniczny ukraińsko-polsko-żydowski konglomerat. Chrześcijańsko-mojżeszowy.***Kiedy zapytać w dzisiejszych Siankach o przeszłość, ludzie rozkładają ręce w geście bezradności. Starzy, którzy cokolwiek pamiętali, pomarli, a ich dzieci i wnuki zanadto nie interesują się historią sprzed wojny. Wtedy była Polska, II Rzeczpospolita, dzisiaj zaś jest niepodległa Ukraina. Może gdyby zachowały się stare budynki, zwłaszcza o szczególnym znaczeniu, ta pamięć byłaby trwalsza, ale historia chciała Sianki niemal w niczym nie przypominają tych z lat trzydziestych, jedynie te same tory kolejowe prowadzą pociąg do Wołosianki na Zakarpaciu. Podróżujący tą osiemnastokilometrową trasą turysta przejeżdża sześć tuneli (najdłuższy ma dziewięćset osiem metrów) i aż dwadzieścia siedem wiaduktów. Trasa opada osiemnastoma serpentynami trzysta siedemdziesiąt metrów w dół, w dolinę rzeki Uż, i niezmiennie wzbudza podziw dla śmiałości budowniczych, którzy w tych górach w 1905 roku poprowadzili tak karkołomną, a jednocześnie tak malowniczą żelazną drogę. Nie bez przyczyny wybitny krajoznawca Mieczysław Orłowicz pisał, że jest to najpiękniejsza linia kolejowa północnych więc kiedy zapytać teraz w Siankach o międzywojnie lub nieco późniejszy czas, nikt za dużo nie powie. Oprócz tego, że wprawdzie istniała tu Polska, ale to Rusini, późniejsi Ukraińcy, stanowili społeczną większość. A skoro tak, mówią tubylcy, była to ziemia przez Polaków okupowana. Rządzili, dzielili, zajmowali kluczowe stanowiska w najważniejszych urzędach. Tym samym pomniejszali znaczenie sąsiadów, uważali ich za gorszych, mniej wartościowych. Zdolnych jedynie do pracy w chlewie i w polu. Powie tak kobieta spotkana przy cerkwi, powtórzy mężczyzna w sklepie. Bez złości, zacietrzewienia, ale z charakterystyczną także dla innych tutejszych pewnością w głosie. O tym pamiętają, tak rozumują, bo taki przekaz przejęli od rodziców i Wasyłeczko, chrześniak Jana Fedyczkanycza, męża Katarzyny, potwierdza tę opinię. Mówi, że to był zły czas dla Ukraińców, a godność jego rodakom próbował przywrócić dopiero jego imiennik Stepan Bandera. Portret przywódcy Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów wisi na głównym miejscu w urzędzie silskiej rady. Dla Polaków to zbrodniarz, dla niemałej części Ukraińców – bohater. Wasyłeczko nie rozpatruje działalności Bandery w kontekście walki przeciwko Polakom, lecz przede wszystkim czerwonym Rosjanom. W zachodniej Ukrainie aż do lat pięćdziesiątych Ukraińska Powstańcza Armia, zbrojne ramię OUN, stawiała opór enkawudzistom. Taki był rozkaz – walczyć do ostatniego naboju, a kiedy go zabraknie, odebrać sobie życie. W imię miłości do samostijnej się zmieniły. Wasyłeczko lubi Polaków, szanuje ich i chętnie gości, ale przypomina ze zmrużonymi oczami, że swego czasu polskie pany, jak ich nazywano, mocno dały się we znaki prawosławnym i greckokatolickim sąsiadom. I stąd ten bunt, zbyt krwawy, zbyt nieprzemyślany, lecz niemożliwy w tamtych warunkach do zatrzymania. Może gdyby nie wojna, nadzieje na utworzenie własnego państwa, nie doszłoby do takich tragedii jak na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, jednak stało się inaczej. Także tutaj, w Bieszczadach, kum zwracał się przeciwko kumowi, bo takie było zaślepienie banderowską zatem zapytać o coraz bardziej odległe czasy, nikt w Siankach nie powie, że wtedy było lepiej. Ludzie wiedzą tyle, co z ukraińskiej literatury, a ta powiela stereotypy. Jeśli wczytać się w historie poszczególnych miejscowości na dzisiejszym pograniczu z Polską, z trudem i tylko gdzieniegdzie czytelnik doszuka się wyraźnych polskich akcentów. Odnajdzie informacje o tym, że w Siankach było tyle to a tyle domów turystycznych, hoteli, taka baza rekreacyjno-sportowa, ale już nie dowie się, kto je projektował i finansował. Za to zawsze będzie podkreślone, że to Rusini (Ukraińcy) mieli najciężej. W pewnym sensie jest w tym jakaś racja, lecz czy wszystkim Polakom wtedy się wiodło? Czy wszyscy byli dobrze sytuowani, szczęśliwi, sowicie wynagradzani za swą pracę? A Żydzi – niespełna dziesięć procent w latach dwudziestych i trzydziestych – czy jak jeden mąż mogli pochwalić się majątkiem? A może tylko mała część, ułamek, reszta zaś odmierzała kolejne dni życia w zaduchu swoich ciasnych chałup, biedzie i niegasnących troskach?Jewrieje to Jewrieje – stwierdzają tutejsi. Oni też nie mieli ojczyzny i pewnie w tamtych warunkach nawet o niej nie marzyli. Za to my, znaczy się nasi pradziadowie i dziadowie, nigdy nie przestawali nie tylko marzyć, ale i rysować wizję wolnej Ukrainy. Ona ciągle tkwiła w ich głowach, malowała się w wyobraźni jak najpiękniejszy po współczesnych Siankach, trudno poznać historię sprzed osiemdziesięciu bądź stu lat. Dopiero dysponując szczegółowym opisem, przybliżającym, w którym miejscu stały niegdyś dwór i przyległa zabudowa, gdzie były świątynie, przybytki dla turystów i inne znane punkty – można od biedy przywołać nieistniejące. Jeszcze lepiej, gdy ma się przy sobie fotografie – wystarczy na nie spojrzeć, na sekundy się zamyślić i niemal przenieść w czasie. Ale jeden ruch głowy w tę lub drugą stronę, obejrzenie się za siebie powoduje, że tamten świat natychmiast niknie. Oczy widzą zupełnie inne punkty, miejsca, okolice. W niczym niepodobne do przedwojennych, jakby to była nie ta sama, lecz całkiem inna DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJIPEŁNY SPIS TREŚCI:Rozdział I. Na brzegu rzeki granicznejRozdział II. W zielonym morzu trawRozdział III. Modlitwa w zakazanej strefieRozdział IV. Ziemia i woda oddają skradzioneRozdział V. W poszukiwaniu milczących dzwonówRozdział VI. Tu ciągle kwitną jabłonieRozdział VII. Gdzie zatrzymał się czasRozdział VIII. Zapach wódki, słoniny i chlebaRozdział IX. W świecie zabitym deskamiRozdział X. Był sobie kurortRozdział XI. Takie piękne podupadłe miastoRozdział XII. Pod niebiesko-żółtą flagąRozdział XIII. Już nie chcą orać i siaćRozdział XIV. Klasztor utraconych nadzieiRozdział XV. Podróże z wieloma niewiadomymiRozdział XVI. Wioski zamknięte w słoikuSuplementBibliografiaIlustracje
Tłumaczenia w kontekście hasła "Tak naprawdę blisko" z polskiego na angielski od Reverso Context: Tak naprawdę blisko, naprawdę blisko. Tłumaczenie Context Korektor Synonimy Koniugacja Koniugacja Documents Słownik Collaborative Dictionary Gramatyka Expressio Reverso Corporate
Tekst piosenki: Daleko tak daleko, daleko tak. (x4) Jesteś tak daleko ode mnie, czasami jednak blisko tak, Mogę porozmawiać z Tobą czasem Czasem znajdujesz dla mnie czas. Chciałbym coś powiedzieć o Tobie Tak często czuję Twoją siłę. Nic się nie dzieje przypadkowo Chociaż tak często w to wątpiłem. Tak bardzo chciałbym zostać kumplem twym, tak bardzo chciałbym. Tak bardzo chciałbym zostać kumplem twym, tak bardzo chciałbym. Tak bardzo chciałbym zostać kumplem twym, tak bardzo chciałbym. Tak bardzo chciałbym zostać kumplem twym. Daleko tak daleko, daleko tak. (x4) Jesteś tak daleko ode mnie, czasami jednak blisko tak Wyszedłem z domu, nie było nikogo Zgubiłem sens, upadłem na twarz Nocą ulice są złe Samotność gnębi mocno tak Poczułem wtedy, wtedy że jesteś Czasem znajdujesz dla mnie czas. Tak bardzo chciałbym zostać kumplem twym, tak bardzo chciałbym. Tak bardzo chciałbym zostać kumplem twym, tak bardzo chciałbym. Tak bardzo chciałbym zostać kumplem twym, tak bardzo chciałbym. Tak bardzo chciałbym zostać kumplem twym. Tak bardzo chciałbym zostać kumplem twym, tak bardzo chciałbym. Tak bardzo chciałbym zostać kumplem twym, tak bardzo chciałbym. Tak bardzo chciałbym zostać kumplem twym, tak bardzo chciałbym. Tak bardzo chciałbym zostać kumplem twym. Dodaj interpretację do tego tekstu » Historia edycji tekstu
Tłumaczenia w kontekście hasła "mam ją blisko" z polskiego na angielski od Reverso Context: Nie widziałam jej długi czas, a tak mam ją blisko. Tłumaczenie Context Korektor Synonimy Koniugacja Koniugacja Documents Słownik Collaborative Dictionary Gramatyka Expressio Reverso Corporate"W piątek zameldował się u sołtyski, w sobotę pozował do zdjęć" - piszą przedstawiciele Stowarzyszenia Odnowy Wsi i Sołectwa z Piotrówki, publikując krótki film z przemarszu łosia przez drogę wyjazdową z wioski. Blisko 700-kilogramowe zwierzę pojawiło się na południowym wschodzie województwa opolskiego (niedaleko granicy z woj. śląskim). Internauci przypominają, że podobna - jeśli nie ta sama - klępa była widziana rok temu, wtedy w okolicach Kadłuba. Polecamy: Archeolodzy w szoku! Przytulone szkielety pod kościołem w Opolu. Odkrycie na skalę Europy?! [WIDEO] Sołtys Piotrówka Barbara Styś potwierdziła w rozmowie z Radiem Opole, że łosia (lub łosicę) widziała tuż przy własnym ogrodzeniu. I zaznacza, że taki gość na włościach nie przeszkadza - byle nie robił zbyt dużo szkód. - W piątek około 21:30 był za moim płotem, a to jest centrum miejscowości około 50 metrów od kościoła. [...] W naszej okolicy, czyli między Piotrówką a Gąsiorowicami jest rozlewisko wodne i ja przypuszczam, że jemu się tam bardzo podoba, bo - jak to łoś - może sobie żerować w tej wodzie - relacjonowała. Przypomnijmy, że w Polsce liczba łosi szacowana jest na ok. 14 tysięcy osobników. Najłatwiej spotkać je w lasach lubelskich, Puszczy Bydgoskiej, małopolskiej Puszczy Dulowskiej, czy parkach narodowych. I od niedawna także w Piotrówce. Sonda Często widzisz dzikie zwierzęta?suchej trawy. A po jakimś czasie przywykli do marszu i nie męczyli się już tak bardzo. Życie podróżników zaczynało im odpowiadać. Jednak kiedy nastawała noc, cieszyli się bardzo i zatrzymywali, by odpocząć. Wtedy doktor rozpalał ognisko, a gdy już zjedli kolację, zasiadali wokół niego i słuchali morskich piosenekPigging daje poczucie wyższości i jakiejś kompletnie chorej władzy nad drugą osobą — dla mnie przemocowej. Osoba, która w ten sposób umila sobie czas, może mieć cechy psychopatyczne — tłumaczy zjawisko piggingu psycholożka Katarzyna Kucewicz. Pigging to forma zabawy dla bardzo niedojrzałych osób, które nie potrafią znaleźć sobie rozrywki na poziomie Kasia była ofiarą piggingu w czasach szkolnych — obyło się co prawda bez bolesnej wiadomości, a skończyło jedynie na złośliwych uśmieszkach podczas przerw jego kolegów, gdy przechodziła, ale to odcisnęło na niej duże piętno Z pozoru niewinna zabawa może mieć ogromne i przykre skutki w życiu młodej, zranionej dziewczyny Dla podwyższenia własnej samooceny? Żeby poprawić sobie pewność siebie? A może potocznie mówiąc - "dla beki"? Pigging uwłacza, ośmiesza i rani, a mimo zdarza się we współczesnym randkowaniu. Czym jest pigging i jak nie paść jego ofiarą szczególnie wiosną, gdy nasza chęć umawiania się na randki zdecydowanie wzrasta? Tłumaczyliśmy już, czym jest syndrom Tinderelli - Calineczki i czym jest syndrom Kopciuszka. Tym razem również zagłębimy się w psychologiczne zjawisko, które bez problemu możemy połączyć z inną, równie popularną bajką. Któż z nas nie czytał Brzydkiego Kaczątka, w którym odtrącone przez stado maleństwo czuje się niechciane i osamotnione. Bajka na szczęście kończy się szczęśliwie, jednak w rzeczywistości pigging, o którym dziś mowa, z reguły ma bardziej bolesny scenariusz, z zupełnie niebajkowym zakończeniem. Co to jest pigging? Tak, jak formy randkowania we współczesnym świecie się różnią, tak i pigging może objawiać się w wielu różnych formach. Najprostszym scenariuszem są niestety dość powszechne męskie zakłady. Dyskoteka, zabawa i flirty. Kumple wypatrują dziewczyn najmniej pewnych siebie, najmniej atrakcyjnych i zakładają się, któremu pierwszemu uda się je poderwać. Gdy już "upolują" swoją "zdobycz", bez większego problemu, dosadnie dają jej do zrozumienia, że cała akcja była formą żartu, aby rozbawić kolegów i wygrać wyzwanie. Pigging zdarza się i w wieku dorosłym, i wśród nastolatków. Kasia, nasza dzisiejsza bohaterka, miała do czynienia z piggingiem już w bardzo młodym wieku. Oto jak wspomina swoją historię. - Pigging — zabawna nazwa. Będąc w podstawówce i gimnazjum, nie wpadłabym na to, że jestem ofiarą zjawiska o takiej nazwie. Zawsze byłam "przy kości". Teraz, z perspektywy czasu, rozumiem słowa mojej mamy, która mówiła mi, że mam kobiecą ładną figurę i nie powinnam się jej wstydzić. Wtedy zawsze pulchniejsza, ale faktycznie na tle koleżanek — patyków, wyglądałam całkiem apetycznie. Dla mnie jednak to były tylko obrzydliwe fałdy i źródło kompleksów. "Ej Kasia, nie bój się, nie utopisz się, przecież i tak wyglądasz jak ponton" - słyszałam od kolegów. Boże, jakie to było głupie. Nie wiedzieli, że tym jednym zdaniem niszczą mi psychikę na kolejne kilkadziesiąt lat. Nigdy nie wyleczyłam się z obsesyjnego kontrolowania wagi. Dzięki leczeniu tarczycy teraz jestem szczupła, ale w mojej głowie nawet kilogram poza ustaloną granicą potrafi psuć mi już nastrój i zniszczyć pewność siebie. Tak czy inaczej, pigging to było coś, co przeżyłam. Kasia wspomina, że nigdy nie zapomni imprezy kończącej gimnazjum: - Wystroiłam się i wiadomo… gdy zaczął się wolny taniec, czekałam pod drabinkami z koleżankami w nadziei, że któryś ze szkolnych przystojniaków podejdzie. Podszedł. Dwa lata starszy, Piotrek. Potańczyliśmy, potem zaprosił mnie na spacer. Jeden, drugi… No i stało się — pierwszy wymarzony pocałunek. Ławka w parku koło szkoły. To było to — emocje, motylki w brzuchu. Przez ten czas chodziłam cała w skowronkach. No i na tym koniec całej historii. Czy to był zakład oficjalny, czy po prostu chęć udowodnienia kolegom, że mu się uda — udało mu się. Przestał się odzywać, olał mnie na całej linii. Na szczęście obyło się bez bolesnej wiadomości. Jedynie te śmieszki na szkolnych przerwach jego kolegów, gdy przechodziłam. Trudno mi było na nowo uwierzyć, że mogę poznać kogoś fajnego. Na szczęście liceum i studia to już całkiem normalne relacje, które pozwoliły mi uwierzyć zarówno w siebie, jak i w mężczyzn. Choć coś tam na zawsze we mnie pozostało i zawsze będzie we mnie siedzieć. Pigging w internecie Inną formą pigging'u jest randkowanie online z osobą, którą kompletnie nie jesteśmy zainteresowani. Niestety, pigging w internecie jest trudniejszy do rozpoznania. - Czasem taka osoba wysyła sygnały ostrzegawcze i jej całościowe zachowanie odbiega od normy – tłumaczy Katarzyna Kucewicz. – Piggerzy często podkręcają swoje ofiary, wypisując im niezliczone ilości komplementów, słodkich słówek, tak żeby potem jeszcze bardziej zabolało. Podejrzewam też, że często pigger posiłkuje się nie swoim zdjęciem, tylko zdjęciem atrakcyjnej osoby z sieci. Dobrze jest być czujnym, poznać się trochę lepiej, nim spotkacie się na żywo. Jak przebiega pigging online? Drążymy temat, zabiegamy o spotkanie, o częsty kontakt, po czym nagle wszystko się ucina, w dodatku często bolesną i obraźliwą wiadomością. Często też osoba, która zaufała, zostaje wystawiona w dzień planowanego spotkania. Co czuje ktoś, kto nastawiony na romantyczne spotkanie, zostaje sam przy stoliku z wulgarnym i dobijającym SMS-em? Pigging - czym jest? - Shutterstock Pigging i jego konsekwencje Dla osoby, która inicjuje całą tę sytuację, zbyt wiele się nie zmienia. Jest chwila śmiechu, czasem podziw kolegów i… tyle. Z kolei osoba zraniona przeżywa często prawdziwe piekło. Na co dzień niepewna i wycofana, otrzymuje kolejny cios. Co z tego, że odważyła się zaufać, skoro scenariusz potoczył się tak, jak od początku się tego spodziewała. Została odtrącona, zraniona, a jej wiara w to, że jest nieatrakcyjna i nic nie warta, potwierdziła się. Kompleksy, rezygnacja, brak ufności wobec mężczyzn. - Ofiara takiej randki może poczuć gwałtowne pogorszenie samooceny, wiary w siebie — mówi Katarzyna Kucewicz. - Dostając SMS o treści "sorry, to tylko pigging", jej poczucie własnej wartości obniża się, co może doprowadzić nawet do stanu depresyjnego oraz lękowego. Jestem przekonana, że gros ofiar piggingu na jakiś czas przestaje w ogóle randkować. Niestety, pigging jest prawdopodobnie domeną osób młodych, przed trzydziestką. Takich, które z reguły mają chwiejną samoocenę, więc tego typu historia może ich bardzo uszkodzić emocjonalnie. Konsekwencje dla sprawcy — niestety nie ma żadnych. Prymitywna forma rozrywki. Choć jeśli pigger trafi na ostrą osobę, która nie boi się konfrontacji i ma wysokie poczucie wartości to prawdopodobnie może liczyć na zemstę. Sęk w tym, że ofiarami padają raczej osoby zamknięte w sobie i introwertyczne. Co zrobić, gdy jesteśmy ofiarą piggingu? - Ja bym doradzała zignorować sprawę i zapomnieć — radzi Kucewicz. - Ot, trafiliśmy na niedojrzałą osobę, która nie jest na pewno godna większej uwagi. Nie brałabym tego do siebie. Pigger nie może mieć władzy nad nami, a jeśli się nim przejmiemy, to tak, jakbyśmy te władze mu oddały. Lepiej to zignorować i zapomnieć. Psycholożka osobiście pamięta historię, która zgadza się z jej wewnętrzną duchową tezą, że dobro i zło wyrządzone innym wraca do nas. - Moja koleżanka miała podobną sytuacje, którą dziś nazwalibyśmy piggingiem. Pisała z chłopakiem, a ten umówił się z nią i gdy zobaczył ją z daleka, wysłał jej SMS "sorry, jesteś za brzydka". Ona go dobrze zapamiętała ze zdjęcia. Ja zresztą też pamiętam jego twarz. Kilka lat później moja koleżanka została pielęgniarką w szpitalu. Trafił tam ten chłopak. Na jego nieszczęście. Był traktowany bardzo chłodno, ostro, każdy wiedział, co to za typ, więc pozostałe pielęgniarki ogólnie były wobec niego opryskliwe. Dla niej był to rewanż, a ja to opowiadam ku przestrodze — nigdy nie wiemy, w jakich okolicznościach przyjdzie nam się stykać z różnymi ludźmi, więc warto być osobą życzliwą i uprzejmą — puentuje psycholożka. Z pozoru niewinna zabawa może mieć ogromne i przykre skutki w życiu młodej, zranionej dziewczyny. Zaczynając takie zagrywki, warto pomyśleć o czyichś uczuciach, czyjejś krzywdzie. Dla wrażliwej osoby jeden głupi żart może stać się ciosem nie do udźwignięcia i mieć naprawdę poważne, a nawet tragiczne, konsekwencje. Jak ważny jest wygląd? [INFOGRAFIKA] - Monika Sieczka / własne Źródło:Tak dzisiaj wygląda Olena Kuryło [ZDJĘCIA] Data utworzenia: 14 lutego 2023, 10:18. Zakrwawioną twarz Oleny Kuryło zobaczył cały świat. Zdjęcie, na którym widnieje Ukrainka, wykonano w
Czy mieliście kiedyś wrażenie, że zobaczyliście ducha? Nasz Czytelnik czuje się tak zawsze, gdy spotyka pewnego mieszkańca Głogowa. - Wygląda jak klon mojego tragicznie zmarłego przyjaciela. Jest tak podobny, że sam jego widok sprawia mi ból - mówi głogowianin Historię pana Macieja (nazwisko do wiadomości redakcji) poznaliśmy zupełnym przypadkiem. Opowiedział nam o niej w rozmowie, przy okazji innego materiału. Jest jednak na tyle niezwykła i wzruszająca, że postanowiliśmy ją opisać. Głogowianin przekonał się bowiem, że widok obcego człowieka może przynieść niewyobrażalny Na początku tego roku zacząłem chodzić do pracy na pieszo, tak dla zdrowia. Codziennie rano przechodzę przez aleję Wolności. I tam go zobaczyłem po raz pierwszy - opowiada głogowianin. - Przeszedł obok mnie prowadząc psa na smyczy, a ja stanąłem jak wryty. Ten człowiek tak przypominał mojego tragicznie zmarłego przyjaciela, że przez chwilę myślałem, że zobaczyłem ducha! Łzy stanęły mi w oczach - dodaje głogowianin.„Zjawa” jednak nie znikała, tylko przeszła z pieskiem do parku. Pan Maciej ruszył dalej. Był tak wstrząśnięty widokiem mężczyzny, że nawet w pracy pytali go tego dnia, czy wszystko z nim w porządku. - Słyszałem, że ludzie mogą być do siebie podobni. Moja znajoma opowiadała kiedyś, że spotkała mężczyznę, który wyglądał jak jej zmarły teść i zareagowała podobnie jak ja. Ale co innego słyszeć takie historie, a zobaczyć coś takiego na własne oczy - dodaje pan Czytelnik w kolejnych miesiącach jeszcze kilkukrotnie mijał na ulicy tego mężczyznę. Za każdym razem jego widok działał na niego jak uderzenie Zastanawiam się, czy kiedyś go nie zaczepić. Ale z drugiej strony co mu powiem? Dzień dobry, przypomina mi pan zmarłego przyjaciela? Facet pomyśli, że jakiś świr go zagaduje. Jednak chyba kiedyś się przemogę i odezwę do niego - zdążyli się pożegnać. Wini się za śmierć przyjacielaWidok osoby przypominającej zmarłego bliskiego na pewno jest wstrząsający, ale można się chyba do niego przyzwyczaić. Dlaczego więc za każdym razem pan Maciej reaguje w ten sam sposób?- To wszystko przez historię śmierci mojego przyjaciela. Ona dotknęła i boleśnie zraniła wszystkich, którzy go znali. Minęło już prawie dziesięć lat, a ten ból wciąż we mnie jest. Jak jakaś zadra na duszy - wspomina nasz zmarły przyjaciel głogowianina, nie zginął śmiercią naturalną. Odebrał sobie życie. Miał wtedy zaledwie 20 Dowiedziałem się o tym z samego rana. Znajomy napisał do mnie esemesa o tym, że Tomek się powiesił na drzewie za miastem. W pierwszej chwili myślałem, że to jest jakiś głupi żart i zadzwoniłem do niego z pretensjami, że pisze do ludzi takie głupoty. No ale szybko okazało się, że to nie był żart. Dla młodego człowieka to był szok. Pojechaliśmy na miejsce, było tam pełno policji, wokół drzew rozciągnięto taśmę policyjną - opowiada. - Jego śmierć bardzo mnie dotknęła. Nie zdążyłem się z nim pożegnać, a on chyba chciał bardzo pogadać przed śmiercią. Dzień wcześniej zapraszał mnie na takie nocne picie piwa przy pogaduchach. Nie było po nim wtedy nic widać, był może trochę smutny, ale to była u niego norma. To był taki typ człowieka. Smutny, choć często się uśmiechał wśród innych. Odmówiłem, nie miałem czasu i byłem zmęczony. Do dziś wypominam sobie, że gdybym wtedy z nim poszedł, to może dziś Tomek by żył. Może bym coś zauważył, albo faktycznie by się wygadał i jakoś bym zaradził jego śmierci. Zawiodłem go wtedy jako przyjaciel i nigdy sobie tego nie wybaczyłem - opowiada nam ze łzami w oczach pan Maciej. Po tych słowach następuje chwila załamania i dalszą historię głogowianin opowiada dopiero, gdy opanowuje cieknące łzy i drżenie Jak się okazało, odebrał sobie życie przez nieodwzajemnioną miłość. To był taki romantyk. Później winiliśmy za jego śmierć tą dziewczynę. Dziś wiem, że przecież nie była to jej wina, ale młodzi ludzie w takiej sytuacji nie myślą racjonalnie. Co ciekawe, wtedy nie płakałem. Byłem w szoku, ale zachowywałem kamienną twarz. Nawet w kościele, gdy zobaczyłem go w trumnie, to bardziej starałem się wymusić łzy. Ale nie mogłem. Miałem jakąś blokadę. Dopiero na cmentarzu się rozkleiłem, gdy spojrzałem w oczy siostry Tomka. Ona też wtedy się rozpłakała - dodaje. Nawet wizyta na cmentarzu nie boli tak bardzoPrzyjaciel pana Macieja nie jest pochowany w Głogowie. Aby odwiedzić jego grób, nasz rozmówca musi jechać kilkadziesiąt kilometrów do ich rodzinnej miejscowości. Nie podaje więcej szczegółów tej historii. - Po prostu nie wiem, czy jego rodzina życzyłaby sobie tego. I tak już z tego co powiedziałem, każdy kto znał Tomka będzie wiedział o kogo chodzi - przyznaje, że nawet jednak wizyta na cmentarzu nie jest dla niego tak bolesna, jak widok tajemniczego mężczyzny na alei Odwiedzając grób przyjaciela najpierw rozmawiałem z nim tak, jak gdyby stał obok. Opowiadałem mu o tym co się dzieje u mnie, co się stało z naszą starą paczką. Z czasem jednak te wizyty bardziej polegały już tylko na zapaleniu znicza i chwili zadumy. Na cmentarzu pojawiałem się też rzadziej. Wiadomo, życie biegnie do przodu, mieszkam już gdzie indziej. Wydawało mi się, że zaczynam się godzić z tym, co się stało. Aż do teraz. Widok tego człowieka na alei Wolności rozdrapał moje rany, które jednak nie były tak zabliźnione, jak sądziłem - opowiada pan Maciej. Nasz rozmówca przyznaje, że nie jest pewien czy to spotkanie, z bardzo podobną do Tomasza osobą, jest przypadkiem. - Może gdy w końcu się przemogę, by tego człowieka zaczepić, to uda mi się z tym wszystkim wreszcie pogodzić? A może tak się nie stanie i to taka moja pokuta za to, że wtedy nie znalazłem czasu dla przyjaciela? Sam nie wiem, ale takie rzeczy nie dzieją się przypadkiem. Ja nie wierzę w przypadki - Wam też kiedyś zdarzyło się zobaczyć kogoś niezwykle podobnego do zmarłej osoby? Czekamy na Wasze komentarze na stronie
Tak się zadumałem..co ja bym zrobił, gdybym zobaczył stojącą za mną w kolejce kobietę w ciąży.. Otóż, nie zrobiłbym nic! Ale, gdyby ta kobieta mnie poprosiła bym ją przepuścił, to nie miałbym z tym żadnego problemu. Ot i wsio.nic nie musisz Fotoblog Archiwum Profil Obserwowani Kategorie Wyślij PM Dodaj do obserwowanych 2013/05/07 « następne poprzednie » Parametry zdjęcia Producent: SONY Model: SLT-A37 Migawka: 1/200 sec Przesłona: f 5,60 Flash: Flash did not fire, compulsory flash mode ISO: 320 Informacje o wpisie Numer wpisu: 660 Data dodania: 2013/05/07 23:00:35 Komentarzy: 1 Fajne19 dobry, bardzo dobry dzień!kocham Cię kochanie <3dobranoc 1 komentarz krosmelka - 07/05/2013 23:37:43 z telefonu komórkowego Piekna! :-* odpowiedz
Chorowała dwa lata, do końca nie chciała pogodzić się z chorobą, była pełna życia i żyć chciała. Byłam u niej w dzień jej śmierci. Była kimś, kto był w moim życiu ponad 30 lat. Była obok, była blisko. Była silna, dzielna, humorzasta. Była kobietą z krwi i kości – pisze Jola “Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko
9,9 mil reproducciones, 59 Me gusta, 29 comentarios, 559 veces compartido, reels de Facebook de Jeden z dziesieciu - psy do pilnej adopcji z Korabiewic: PROSZĘ CHOĆ PRZECZYTAJ… ️ Beza całe swojeWPHUB. 21.03.2019 08:21. Więził ją i gwałcił. Alicja Kozakiewicz zaufała mężczyźnie z internetu. 153. W wieku zaledwie 13 lat została porwana. Później oprawca przetrzymywał, gwałcił oraz torturował ją w swojej piwnicy. Wszystkie te okropności uwieczniał za pomocą aparatu, a następnie chwalił się nimi w internecie.Samochody Tesli zaprojektowane są tak, aby maksymalnie pomagać kierowcom w podróży. Komputer pokładowy może nawet przejąć kierownicę i samemu nawigować auto. Nic więc dziwnego, że ta Tesla Model 3 pomogła swojemu kierowcy w uniknięciu wypadku. Podczas jazdy na autopilocie jedną z amerykańskich autostrad, nagle z naprzeciwka nadleciało koło. Według słów kierowcy, samochód
Policjanci z mokotowskiego wydziału kryminalnego zatrzymali 52-latka podejrzanego o uporczywe nękanie byłej partnerki. Mieszkający na tym samym osiedlu mężczyzna rozstał się z kobietą przed kilku laty. Od tamtej pory chodził za swoją byłą partnerką krok w krok, nie pozwalając jej swobodnie żyć. Samowolnie wchodził do jej mieszkania, używając podrobionych kluczy, chodził za
SPOTKANIE Z LEKTURĄ. HENRYK SIENKIEWICZ "QUO VADIS". Ligią nazwano ją ze względu na pochodzenie - była córką króla barbarzyńskiego plemienia Ligów; została sprowadzona do Rzymu jako zakładniczka, oddano ją na wychowanie Pomponii Grecynie; kiedy Winicjusz zobaczył ją po raz pierwszy, była młodziutką dziewczyną o przecudnej Poszli się kąpać w morzu, nie spodziewali się jednak, że ta błaha decyzja zmieni ich życie na zawsze.Mężczyzna nie wierzył w to, co zobaczył. Gdy po raz pierwszy w życiu ujrzał swoją ukochaną bez makijażu, w ogóle jej nie poznał!Wszystko skończyło się jednak, gdy w czasie jednego z takich nagrań rozpoznał ją sąsiad. On też potrzebował gotówki, więc zaczął szantażować poszkodowaną, że opublikuje jej zdjęcia.gaACuRa.